Bajki, ksiażki - Kłamstwa Rozdział II

Posted by Konrad | Posted in | Posted on 16:08

0

A. stał niczym posąg przed samym rozdarciem. Marlowe nie wracał. To znaczy, że stało się coś złego. Będzie jeszcze gorzej jeżeli szybko nie wypali tej rany w strukturze rzeczywistości. Mieszkańcy Miasta w większości są nieprzyjemnymi osobami. Albo pracują dla takich.

Nie mógł dłużej czekać. Rozejrzał się po ulicy. Wysoki chłopaka patrzył na niego z przerażeniem w oczach. A. uśmiechnął się. Tak bardzo był spragniony powrotu do Miasta, że musiał zapomnieć ukryć się za płaszczem normalności. Złote niby światło, niby dym zastąpiło mu oczy, a cała sylwetka straciła materialności. Tylko płaszcz się nie zmienił będąc jedynym dowodem, że A. naprawdę istnieje.

Zapalniczka zaś zmieniła się w płonący kij prawie tak wysoki jak A. Pokryty był pulsującymi niebieskim światłem runami. Były one starsze niż ludzkość, a język w którym zostały spisane był martwy jeszcze zanim powstała Ziemia.

A. spróbował na powrót przybrać ludzki kształt, jednak udało mu się jedynie zmienić w złoto niebieskiego ducha przypominającego mężczyznę.

Marlowe będzie musiał sobie jakoś sam poradzić, pomyślał, po czym złapał oburącz kij. Podszedł do rozdarcia i przyłożył końcówkę do granicy dziury w rzeczywistości.

Rozległ się przeszywający krzyk, pełen bólu i złości. Żaden człowiek nie mógłby wydać z siebie takiego dźwięku. Artur padł na kolana zasłaniając uszy. Być może on też krzyczał, lecz nie był w stanie przebić się. Nawet jeżeli zdarłby sobie gardło nic by to nie zmieniło.

A. nie przestawał obramowywać rany. Zdawał się nie słyszeć żadnego krzyku. Jedynie jego zacięty wyraz twarzy zdradzał jakieś uczucia.

Ręce paliły go żywym ogniem. Mięśnie prosiły o litość, o puszczenie tego przeklętego kija.

Nagle wszystko się skończyło.

Pojawiło się coś innego. Ta delikatna obecność, która musiała przyjąć na siebie ból jaki powodowała wypalanie rany. Ulżył mu w tym mało przyjemnym obowiązku. Pytanie czy świadomie.

Gdy poczuł zapach łąki wiedział, że wpakował się w nie lada kłopoty. Przebudziła się i nie będziesz szczęśliwa jak okaże się, że jej nie szukałem. Cholera, równie dobrze sam mógłbym przyczołgać się prosząc o litość. Zaborcza kobieta to problem, wściekła kobieta to zagrożenie, ale zaborcze i wściekłe bóstwo to kłopoty większe niż można sobie wyobrazić.

Szczególnie jak się zdradziło ją, aktywnie przyłożyło do uwięzienia i jakby było tego mało cieszyło się życiem przez te dwadzieścia lat jak ona była zamknięta. W sumie to nawet nie udawałem, że jej szukam.

- Psia mać, jak nie urok to sraczka. - wysyczał przez zaciśnięte zęby. Nie czuł już bólu, ale ciało pamiętało.

I gdzie do cholery jest Marlowe...

Zaprzątnięty swoimi myślami i naprawianiem rzeczywistości. A. nie zauważył cienia, który samowolnie przeszedł przez ulicę. Rozejrzał się ciekawym i pożądliwym wzrokiem szukając ofiary.

Wysoki był za silny. Przerażony, ale nie był pewien czy uda mu się złamać jego wolę. Strażnik był na razie poza zasięgiem. Dwóch zakrwawionych to jednak było już coś zupełnie innego. Złamani, przerażeni tchórze. Idealne marionetki, które zrobią wszystko za ułamek mocy jaki on im odbierze.

Cień nachylił się nad przerażonymi Andrzejem i Bartkiem.

- Nie mnie się boicie. Ja mogę wam dać siłę potrzebną, aby pobić tych którzy was tak urządzili. W zamian musicie mi tylko dać trochę siebie i wyświadczyć jedną lub dwie przysługi. Jako zaliczkę sprawię, że przestaniecie czuć ból.

Tak też się stało. Leżący na ziemi mężczyźni wielkimi oczyma wpatrywali się w migającą sylwetkę. Jedna tylko myśl krążyła im po głowach.

„Będziemy najsilniejsi, najtwardsi, zemścimy się”

- Potraktuję to jako tak. - cień wtopił się w nich. W końcu mieli dość siły, aby podnieść się z ziemi. „Jeszcze nie czas, idźcie do Marka, tam odpoczniecie”. Obrócili się i ruszyli w kierunku mieszkania. Wiedzieli, że czeka tam na nich suty posiłek. Nie wiedzieli jednak, że to wcale nie będzie jedzenie.

Bruk pod ich nogami skręcał w lewo. Całe szczęście, że Marlowe nie był ciężką osobą. W sumie to B. miał wrażenie, że z każdą chwilą robi się coraz lżejszych, jakby mniej materialny. Jego skóra była jednak coraz twardsza.

Domyślał się, że to przez gargulce, jednak nie miał pojęcia co robić. Rany przestały krwawić, ale nie wiedział czy to dobry znak. Miał wrażenie, że nie tyle zagoiły się, co bardziej skamieniały.

Nawet nie był pewien czy dobrze zrozumiał to co mówi ten dziwny mężczyzna. Miał tylko nadzieję, że spotka po drodze kogoś kto mógłby mu pomóc i wskazać kierunek. Chociaż z drugiej strony mówił chyba, żebym nikomu nie ufał. W to akurat mógł uwierzyć.

Wiedział, że nie jest już w Gdańsku. Chociaż ta wysoka wieża, która służyła mu za kompas nieco przypominała Kościół Mariacki, ale nigdy nie widział równie wysokich kamienic. Zdawały otaczać go ze wszystkich stron, przyglądać się wysokimi oknami.

Mówiły: „Nie należysz do tego miejsca, lepiej odejdź stąd szybko, zanim przyjdą miejscowi”

Gdy wyjrzał zza zakrętu ujrzał zupełnie odmieniony krajobraz. Stał przed wielkim placem. Nie widział nawet jego końca. Wszystko pokrywała gęsta niczym mleko mgła. Jedyną wskazówką gdzie iść było pojedyncze światełko w oddali.

Marlowe podniósł głowę z wyraźnym chrzęstem ruszającej się skóry. Miał w oczach szaleństwo i przerażenie.

- Nie słuchaj nikogo. Nie zostawiaj mnie. Proszę. - powiedział z wielkim trudem, trochę tylko głośniej niż oddech.

B. chciał zapytać dlaczego, ale nie zdążył. Marlowe stracił przytomność. Teraz musiał go nieść.

- Może to czego uczyliśmy się na PO do czegoś się w końcu przyda. - mruknął B. i zarzucił sobie Marlowe na ramię.

Nie bał się. W mgle nie ma nic nadnaturalnego. Zapomniał jednak, że jest w miejscu gdzie nie stosuje się część znanych mu zasad. Czas miał pokazać, że niewinne rzeczy potrafią być najgorsze.

Zagłębił się w mleczno biało obłoki. Po kilku minutach nic więcej już nie widział. Wszędzie tylko mgła. Za nim, przed nim, z boku. Nawet niebo zniknęło. Spróbował spojrzeć na własne stopy, jednak jedyne co na niego czekało to biel. Świat przestał istnieć. Jedyną nadzieję było odległe światło. Nie wiedział skąd, ale był pewien, że to była stara XIX wieczna latarnia. W ramie z dawna niepolerowanego brązu palił się mały i niby nieśmiały zdolny jednak przebić się przez barierę z którą nie radziły sobie nawet gwiazdy. O ile istniało coś oprócz tego światełka i wszechobecnej nicości.

Przerażała to białość. Czarny jest nieobecnością, brakiem czegoś, jest ciemnością w której coś może się kryć. Dobrego lub złego, wiadomo jednak że coś tam jest. Może jest to nieprzyjemne, ale istnieje.

Tutaj nie było niczego. Gdyby nie ciężar Marlowa to B. zacząłbym wątpić w to czy naprawdę istnieje. To dzięki niemu wiedział, że nie może przestać patrzeć na światełko kierujące ich... W sumie to nie pamiętał już gdzie miał dojść. Liczył się tylko ten jeden punkt.

Jak się nazywałem...

Trzeba iść przed siebie. Jestem coraz bliżej. Celu. Chyba.

W miarę jak rosło światełko powoli powracała do B. świadomość, a świat stawał się czymś więcej niż tylko pustką. Pod stopami pojawił się ponownie bruk i jakiś dowód na to, że naprawdę istnieje, poza coraz lżejszym Marlowem.

Spodziewał się, że zaraz zobaczy upragnioną latarnię wiszącą, jak to sobie wyobrażał nad wysokimi na dwa metry dużymi i ciężkimi drewnianymi drzwiami umieszczonymi w portalu prowadzącym do starej kamienicy. Zdobiona klamka wykonana jest z dziwnego w dotyku metalu przypominającego mosiądz.

Zamiast tego zobaczył jednak wielką kobietę. Nie była ona po prostu duża – sprawiała wrażenie zbyt grubej, aby móc się ruszać o własnych siłach. Tłuszcz przelewał się z jednej strony na drugą w miarę jak szarpała się próbując uwolnić się z niewidzialnych więzów.

- Pomóż mi! - wykrzyknęła głosem odległym, lecz wciąż wyraźnym, pełnym bezsilnej złości. - Pamiętam go. Ty! Ty mnie tutaj uwięziłeś. Sukinsynie, ufałam ci. Miałeś mnie uwolnić od tego ciała. Zamiast tego przykułeś mnie tutaj.

Głos jej się załamał. Ukryła groteskowo spasioną twarz w wielkich niczym bochenki chleba dłoniach. Razem z twarzą zniknęły resztki człowieczeństwa. Pozostał tylko potwór. Płaczący potwór.

- Idź dalej, to nie twoja walka – spróbował powiedzieć Marlowe, ale z jego gardła wydobył się tylko bliżej nieokreślony skrzek.

Monstrum zaczęło się śmiać.

- Ciebie też dopadali. Z kim zadajesz takim się stajesz. - Nagle otworzyła szeroko oczy, jakby dopiero teraz dostrzegła B. - Ciebie nie pamiętam. Nie jesteś z tej strony. Mógłbyś mi pomóc. Jestem za słaba, aby zerwać więzy. Potrzebuje siły, a tylko ty możesz mi jej dać.

B. było żal tego stwora. W tłustych rysach była jeszcze resztka człowieka, którym kiedyś była ta istota. Teraz jak się przyjrzał to wyraźnie widział łańcuch zaczynający się w brukowcu, a kończący się w nodze istoty. Nie było żadnej obręczy, metal wnikał bezpośrednio w tłuste ciało. Kilka ogniw było pokrytych krwią i czymś jeszcze. Gęsta substancja przypominająca maź jednak ciągle się poruszała, wiła, wyginała jakby była żywa. Nie wiedział co to. I nie był pewien czy chciałby wiedzieć.

- Co miałbym zrobić? - usłyszał jak ktoś mówi. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to był on sam. Jakoś dziwnie brzmiał jego głos. Dobiegał niczym z pudełka. Gorsze było to, że nie mógł oderwać wzroku od oczu tej nienaturalnej istoty. A widział w nich łóżko otoczone ogromną ilością jedzenia. I niekończący się głód, którego nie mogło nic ugasić. Nieważne ile zjadła zawsze odczuwała pustkę.

- Podejdź i zamknij oczy. Ja się zajmę resztą. - hipnotyzująca moc jej wzroku zmusiła go do jednego kroku, potem drugiego. - Wyobraź sobie swoją duszę jako światło promieniujące od ciebie z samego wnętrza twojego jestestwa. Teraz wyciągnij rękę.

B. wyciągnął wolną rękę przed siebie. Poczuł jak tworzy się na niej najpierw nieduża kula, która z każdym oddechem rosła, trochę malała, potem znowu rosła. Powrócił ból główy.

- Dobrze, właśnie tak, oddaj mi jeszcze trochę. Jestem taka głodna. A głodnych trzeba nakarmić. Bądź dobrym człowiekiem... - B. słyszał coraz słabiej słyszał to co mówi ta dziwna istota. Jakie pragnienie ona miała... Gdyby mogła to wyssałaby go chyba całego.

Poczuł ból w wyciągniętej dłoni. Jakby potężne szczęki zacisnęły się na palcach próbując je odgryźć. Z przerażenia otworzył oczy i zobaczył prawdziwy wygląda stwora.

Wężowe oczy wciąż wpatrywały się w niego w czasie, gdy szczęka składająca się z samych kłów zagłębiła się w jego dłoń. Łapczywie ssała krew cieknącą z rany.

B. próbował wyszarpnąć dłoń, lecz jedynie z bólu zatańczyły mu przed oczami liczne białe plamy. Miał wrażenie, że kły przechodzą mu na wylot dłoni i zaciskają się coraz mocniej próbując mu wyszarpać dłoń razem z przedramieniem.

Nie był w stanie nic zrobić. Czuł, że zaczyna tracić przytomność. Nie czuł już palców.

Wtem rozległo się kłapnięcie, gdy szczęka się zacisnęła odrywając mu pół dłoni. Krew trysnęła z otwartej rany. Bestia rzuciła się zlizywać krew z bruku.

Trzęsąc się B. ruszył dalej w kierunku światełka. Nie czuł już bólu. Ważny był tylko kolejny krok, tylko że nigdy nie był z niego zadowolony, dlatego robił jeszcze jeden, a potem jeszcze jeden. Tak doszedł do wielkich drzwi z drewna. Naparł na nie barkiem próbując jednocześnie nacisnąć tą dziwną klamkę łokciem rannej ręki.

Nie do końca mu wyszło. Zapomniał o ciężarze Marlowa oraz o własnym osłabieniu. Z donośnym hukiem wpadł do głównej izby. Rozciągnął się na podłodze, uderzył nosem w drewniany parkiet. Chyba złamał sobie nos, ale tego nie był pewien, bo niemalże od razu stracił przytomność.

Z następnych kilku godzin nie pamięta wiele jednak szczególnie zapadł mu w pamięć zapachu świeżo pieczonego chleba. I krzyku, pełnego nienawiści i bólu oraz walczącego z nim niskiego kobiecego głosu. Należał on do tych powodujących przyjemny dreszcz wzdłuż kręgosłupa zaczynający się tuż nad karkiem i biegnący aż do samych lędźwi.

A wszystko było snem.

Pamiętał jak jakiś niewyraźny kształt nachyla się nad nim. Wysoka kobieta być może była to nawet ta która do niego przemawiała w czasach, gdy był jeszcze dzieckiem. Nie mówiła tym razem nic poza słowami pociechy i uspokojenia.

Dłonie miała szczupłe o długich, niczym u pianistki, szczupłych palcach. Były zimne albo to on był rozgrzany teraz nie mógł już sobie przypomnieć. Czuł je na swoim czole, na ustach i na dłoni. Tylko na prawej bo lewa gdzieś zniknęła. Nie mógł ruszyć palcami, ani niczego złapać – zupełnie jakby ją stracił.

- Pani Olu, pani Olu! Młody się chyba budzi! - B. tego głosu nie znał. Przypominał bardziej odgłos wiatru wygrywający melodię na liściach niż coś co mogłoby się wydobyć z ust człowieka.

- To dobrze. Mówiłam, że to twardy młodzieniec, ale ty nie wierzyłeś. Danielu, człowieku małej wiary, masz szczęście, że nie śpieszno nam do umierania, bo jak nic wylądowałbyś w czyśćcu. - ten poznał od razu. To mówiła kobieta, która się nim opiekowała.

- To jego szczęście! Jak przyszedł to myślałem, że na miejscu wykituje. Wybrali najbardziej zasraną porę na odwiedziny. Inna sprawa, że głupio by było jakby po przejściu przez Mgłę mieliby obaj umrzeć. - ciepły męski głos pełen był autentycznej radości.

- Obaj? - spróbował powiedzieć B. Przed oczami ciągle miał ciemność. Dobre kilka sekund zajęło mu zanim uświadomił sobie, że świadomie zaciska powieki bojąc się tego co może zobaczyć. Już wiedział, że nie jest w Kansas. Wpadł do króliczej nory. Znalazł się po drugiej stronie lustra. Czy jak by tego, kurwa, nie nazwał.

- Nie próbuj nic mówić. Straciłeś dużo krwi, ale już jest z tobą lepiej. Przyzwyczajaj się lepiej do tego miejsca, bo najpewniej spędzisz tutaj trochę czasu zanim postawimy cię na nogi.

- Obaj? - podjął jeszcze jedną próbę B. tym razem zdała sam siebie usłyszeć.

- Chyba pyta się o Marlowa. - zgadł męski głos – W końcu z jakiegoś powodu przytargał tutaj go.

Marlowe. Musi zapamiętać to imię.

- Z twoim towarzyszem nie jest najlepiej. Trucizna dostała się głęboko do ciała, zrobiliśmy wszystko co było w naszej mocy. Teraz wszystko zależy od uporu tego skurczybyka.

B. poczuł jak sen opada na niego. Przez chwilę walczył jednak opór okazał się bezsensowny. Opadł ponownie w objęcia Morfeusza. Zdążył pomyśleć tylko jedno: Nie jestem, kurwa, już w Kansas.

Opowiadali mu potem, że budził się jeszcze nie raz i pytał o rzeczy o których nie powinien wiedzieć. Szczególnym szokiem było dla Anastazji, gdy opowiedział losy jej rodziny. Niby nic wielkiego, lecz Anastazja jest Cieniem na usługach Oli, który zginął w czasie rewolucji bolszewickiej.

Była ona córką chłopa. Za cara mieli jeszcze co włożyć do garnka przez większość roku. Zimą był tylko problem, ale panicz Dimitri był dobrym człowiekiem – trochę chutliwym, ale szczodrym – często więc pomagał w zamian za coś co nazywał małymi przysługami. Anastazja pamięta pierwszą zimę, gdy to ją wysłano po trochę jedzenia do dworku. Miała wtedy szesnaście wiosen, w jej wiosce nie liczyło się inaczej – ważni byli tylko ci którzy dożywali wiosny.

Nie uważała, że było to coś strasznego. Przyjemnie było poudawać przez chwilę, że jest panią serca. Oferował nawet, aby została dłużej została na jego utrzymaniu, ale musiała już wracać zanim zrobi się naprawdę zimno.

Razem z rewolucją wszystko się zmieniło.

Raz przyszli biali to oddaliśmy im sami tyle ile mogliśmy. Chcieli więcej, ale że oddaliśmy sami to odeszli. Podobno gdzieś tam był Dimitri walczący z bolszewikami. W czasie tej zawieruchy naprawdę mogliby być z sobą. Wierzyła w to ze wszystkich sił, że tam może być. Potem zaczęli coraz częściej pojawiać się czerwoni. Nie pytali o nic – zabierali ile tylko byli w stanie unieść. Ojciec z braćmi chowali nas w piwnicy razem z zapasami na zimę. Pewnego razu nie przyszli po nas już.

Ich ciała leżały rozrzucone po całym podwórzu. Próbowali walczyć, ale co mogli zrobić wobec uzbrojonych soldatów? Od tamtego dnia był już tylko głód, zimno i strach. Robiły konieczne rzeczy – nic więcej – lecz do tej pory Anastazja odczuwa palący wstyd. Czasami cieszy się, że nie posiada już prawdziwego ciała. Nie wie jak udałoby się jej zmyć z siebie smród tego grubego porucznika, czy czekisty, który chciał ich wszystkich aresztować.

Wiedziała, że Dimitri nie żyje. Tym większe było jej zaskoczenie kiedy jednej nocy przyszedł po nią. Mówił, że nie mają czasu, muszą czym prędzej uciekać. Chciała mu wierzyć. Dłoń była bardziej chropowata i zimniejsza niż ją pamiętała, ale ona też się zmieniła przez te smutne czasy. Powiedział, że może uratować tylko ją, a ona wiedziała, że to prawda. Dwójce jest łatwiej uciec niż całej rodzinie. Poradzą sobie jakoś bez niej.

Nie wiedziała, że zaprzedała właśnie duszę diabłu. Następne co pamięta to mgłę i panią Olę, która wyprowadziła ją stamtąd. Straciła swoje ciało, została tylko Cieniem. Anastazja uważa do tej pory, że jest to sprawiedliwa kara, dlatego nie narzeka na swój los. Mogła trafić w znacznie gorsze miejsce.

B. opowiedział jej, że umarła we śnie. Jak, że był to trudny okres, a do garnka nie było co włożyć to pogrzeb się nie odbył. Są takie czasy kiedy zapomina się o podstawowych zasadach w imię przeżycia.

Kilka dni później pojawili się biali z Dimitrem. Nie przypominał człowieka, którym był za dawnych czasów. Chudy, wyniszczony przez ciągła walkę. Nie potrafił się już śmiać, płakać, ani żyć. Jedyną małą iskierką była obraz młodej dziewczyny, która nie traktowała go jak dziedzica, lecz człowieka z krwi i kości. Potrafiła mu odmówić.

Matka pomimo zmian poznała go, więc odejmując sobie i dzieciom od ust poczęstowała go gulaszem. Gdy skończył jego żołnierze znaleźli „spiżarnie”, a w niej częściowo poćwiartowane zwłoki Anastazji.

Po raz ostatni Dimitri coś poczuł. Był to ogień rozlewający się po całych trzewiach, wypełniający płuca niczym dym. Kazał zabić wszystkich, a na koniec zastrzelił sam siebie. Przypatrywał się temu mężczyzna o ciemnoblond włosach i niebieskich oczach. Stał samotny i smutny – oddalony od otaczającego go rzeczywistości na znacznie więcej niż wyciągnięcie ręki. Byłby szalony, gdyby tylko należał do tego świata.


W końcu świat przed oczyma zaczął się przejaśniać, nie był już tak rozmazany i pływający jakby oglądany spod tafli wody. Wtedy mógł ciągle sobie wmawiać, że dalej jest w Gdańsku. Teraz gdy spojrzał na wszystko oczyma świadomego człowieka wiedział już, że jest dalej w tym niemożliwym miejscu.

Niechętnie ruszył głową. Poczuł ukucie bólu w lewej dłoni. Syknął i złapał się za bolące miejsce prawą ręką. Ku swojemu ogromnemu zdziwieniu trafił na pustkę zamiast na palce. Poczuł jak gdzieś w płucach rodzi się krzyk. Przerażenie walczyło ze strachem – rozum już dawno temu skapitulował leżał teraz u ich stóp prosząc o litość.

„Gdzie są moje palce?!”

Nie mógł myśleć, wszystko dookoła krążyło, nie chciało stanąć w miejscu. Został mu tylko kciuk. Nic więcej z całej dłoni – tylko bandaż.

Kolejna recenzja

Posted by Konrad | Posted in , , | Posted on 19:37

0

Arkadij i Borys Strugaccy „Przenicowany Świat”


przenicowywać:

1. spruć i odwrócić jakąś garderobę na lewą stronę i uszyć ją na nowo

2. rozpatrzyć coś zbyt drobiazgowo i tendencyjnie lub złośliwie przekręcić czyjeś intencje, myśli


Arkadij i Borys Strugaccy, bracia od początku kariery piszący razem, sławni zarówno w Rosji jak i poza nią. Na podstawie książki „Piknik na skraju drogi” powstał radziecki film „Stalker”, a na motywach seria gier „Stalker: Cień Czarnobyla” oraz „Stalker: Czyste Niebo” ukraińskiego studia GSC Game World. Część młodości upłynęła im w oblężonym Leningradzie czego echa słychać w wielu ich książkach.

Przykładem tego może być właśnie „Przenicowany świat” pogrążony w niekończącej się wojnie, gdzie każdy walczy z każdym. Dostrzegalna jest inspiracja ZSRR w którym trwa nieprzerywalna walka o wpływy w której najwyższym sędzią jest Kanclerz – postrach wszystkich, którzy o nim wiedzą. Jako, że książka była pisana pomiędzy 1967, a 1968 mimo braku opisu łatwo zauważyć, że Ojczulek Stalin jest pierwowzorem dla tej postaci. Takich odniesień przy czytaniu między wierszami można znaleźć znacznie więcej, jeżeli tylko czytelnik interesuje się historią, w szczególności najnowszą.

Bohaterem powieści jest Maksym kosmonauta z Ziemi, która stała się rajem, zapomniano o wojnach i generalnie jest utopią. Zostaje on rzucony w świat, którego nie rozumie i jego oczyma mamy możliwość poznania mrocznej strony duszy człowieka. Jest on zupełnie nieprzystosowany pod względem mentalnym do życia w tym „przenicowanym” świecie. Wszystko jest mu obce lub niezrozumiałe. Dla czytelnika zaś wyjątkowo gorzkie i nieprzyjemne, gdy uświadomi sobie, że w ten zawoalowany sposób Stugaccy przedstawiają znaną im rzeczywistość. Biurokrację, bezlitosną policję polityczną, głód, biedę – oni to wszystko widzieli na własne oczy, kiedy jeszcze byli dziećmi i później, gdy dorastali w totalitarnym reżimie do złudzenia przypominającym państwo rządzone przez Płonące Chorągwie.

Pod względem mentalnym Maksym jest na standardy „zaludnionej wyspy”, jak nazywa planetę, mniej niż dzieckiem. Nie rozumie dlaczego należy nienawidzić „wyrodków”, czyli szpiegów na usługach sąsiednich państw. Po pierwszym spotkaniu nawet nie wierzy, że oni są szpiegami.

W toku akcji z dziecka przemienia się w dorosłego. Jest to dla niego bolesna lekcja, okupiona krwią i bólem. Strugaccy nie oszczędzają swojego bohatera, rzucając mu kłody pod nogi na każdym kroku. Gdyby nie wybitna inteligencja oraz sprawność fizyczna kosmonauty zginąłby już na samym początku książki.

Fabuła jest dobrze skonstruowana podzielona na kolejne części skupiające się na różnych aspektach życia i pracy na „wyspie”. Pojawia się wątek miłosny, lecz jest on jedynie małym akcentem w całości akcji, która toczy się wartkim tempem i obfituje interesujące i logiczne zwroty. Trudno usnąć przy lekturze tej książki.

Polecam książkę wszystkim fanom rosyjskiej fantastyki, jak również tym którzy sądzą, że nie różni się ona niczym od tej prezentowanej przez amerykanów czy europejczyków. Stanowi ona też dobre wprowadzenie do braci Strugacckich.

Dostępne jest nowe wydanie „Przenicowanego światu” nakładem Prószyński i S-ka do zdobycia w większości księgarń w cenie około 30 zł.

Dla odmiany mała recenzja

Posted by Konrad | Posted in , , | Posted on 13:49

0

Card Orson Scott „Planeta Spisek”

tytuł oryginalny Treason lub A Planet called Treason


Card Orson Scott zasłynął w Polsce i świecie serią Endera, za której dwie pierwsze części „Gra Endera” i „Mówca Umarłych” otrzymał nagrody Nebula i Hugo. Są to najbardziej prestiżowe nagrody jakie może otrzymać autor fantastyki.

„Planeta Spisek” (1978) jest jedną z jego pierwszych książek sci-fi wydanych w Stanach. Do nas dotarł dopiero w 1997 roku, nie mogła jedna pod względem popularności konkurować z jego klasykami oraz bardziej znanymi książkami jak „Gra Endera” czy seria o Alvinie. Na polskiej wikipedii nie znajdzie się o tej książce więcej niż kilka zdań opisu.

Warto jednak przeczytać tą powieść. Szczególnie, że w warstwie fabularnej, jak i pod względem interpretacji stanowi swego rodzaju ojca serii o Enderze. Osoby, które czytały już „Mówcę Umarłych” oraz pierwszą część sagi bez problemu dostrzegą analogię w losach bohaterów, jak i pobudki jakie nimi kierowały.

Głównym bohaterem jest Lanik Mueller, następca tronu Rodziny Mueller – jednej z pięćdziesięciu Rodzin skazanych przez Republikę na banicję na tytułowej planecie Spisek na której nie ma żadnych twardych metali. Jedyną nadzieję na wyzwolenie się z planety jest zbudowanie statku kosmicznego. Pytanie brzmi skąd jednak wziąć żelazo, które jest najcenniejszym metalem na planecie? W tym celu należy prowadzić wymianę przy użyciu Ambasadorów, sześcianów do których wkłada się różne rzeczy, które jeżeli będą odpowiadać Zewnętrznym to wymienią na użyteczne metale twarde.

Rodzina Mueller zajmuje się handlem narządami. W jaki sposób je zdobywa nie będę zdradzał, gdyż jest to bezpośrednio związane z głównym bohaterem. Przechodzi on w toku fabuły typową drogę herosa – upadek, walkę i triumf. Ten kto jednak zna chociaż trochę twórczość Carda Orsona Scotta zdaje się sprawę, że czasem to co wydaje się triumfem będzie porażką, a to co będzie upadkiem zapewni dopiero spokój.

Całą książka przesiąknięta jest nawiązaniami, filozoficznymi dywagacjami oraz przemyśleniami autora. Nie są one dominującą sferę książki, lecz stanowią o jej specyficznej wartości dla czytelnika.

Polecam tą książkę każdemu kto ma ochotę powrócić do fantastyki naukowej prezentowanej przez Lema. Nie ulega wątpliwości, że tych dwóch autorów ma pewne cechy wspólne, lecz już po dwóch, trzech stronach możliwe jest rozpoznanie, który napisał daną książkę. Łączy ich użycie fantastycznego tła do snucia przypowieści o sprawach jak najbardziej uniwersalnych.

Należy też zwrócić uwagę na fakt, że jest to jedna z książek Carda Orsona Scotta w której nie występuje bohater będący dorosłym dzieckiem tak jak to było w „Grze Endera” czy serii o Alvinie.

Jako, że ostatnie polskie wydanie jest z roku 1997, czyli jakby nie patrzeć sprzed 12 lat zamieszczam link do zbioru książek w którym można znaleźć „Planetę Spisek” do której przeczytania zachęcam każdego fana Carda Orsona Scotta. Dla tych którzy mają pierwszy raz styczność z twórczością tego autora książka może okazać się zbyt niezrozumiała, dlatego im polecam zaczęcie od „Gry Endera”, również dostępnej pod podanym adresem.


Moja ocena: 4,5/6

Dlaczego?: Książkę się dobrze czyta, nagłe zwroty akcji utrzymują wartkość narracji, nie jest to jednak warsztat autora godny serii o Enderze. Gdyby to była pierwsza powieść Carda Orsona Scotta z jaką miałbym styczność byłbym gotów dać 5.


http://peb.pl/epika-i-dramat/105040-rapidshare-card-orson-scott-pack-30-a.html


Rozdział I Bajki, książki - Kłamstwa

Posted by Konrad | Posted in , , , | Posted on 13:16

0

BAJKI, KSIĄŻKI: KŁAMSTWA

Rozdział I Rozdarcie
Mateusz Solidzki z zdziwieniem patrzył na mężczyznę, który przed chwilą dzwonił do jego drzwi. Myślał zawsze, że w dobrych dzielnicach takich ludzi dyskretnie zabiera się z ulic, a z całą pewnością nie wpuszcza się ich do apartamentów. Nie pomogło mruganie, ani wycieranie oczu. Dziwak stał jak stał, nietknięty przez próby delikatnego wypchnięcia go z poukładanej rzeczywistości Pana Solidzkiego.
Dość wysoki dwudziestoparoletni mężczyzna z cylindrem na głowie wyciągnął rękę na powitanie, a nie doczekując się żadnej odpowiedzi schował ją do kieszeni swojej czarnego, lekko znoszonego fraku. Zupełnie niezmieszany podał trzymaną między dwoma palcami, wskazującym i środkowym, wizytówkę. Uśmiechnął się delikatnie unosząc kącik ust. Jeszcze nie można było wyczytać w jego postawie żadnej drwiny, ale stan nie miał utrzymać się długo. Staromodna laska spoczywała wciśnięta między rękę, a bok mężczyzny wystając głownią ze złota w kierunku drzwi. Była bez wątpienia wykonana z prawdziwego drewna, a misterne zdobienia sugerowały wysoką cenę.
Powoli zdający sobie sprawę z tego co się dzieje Pan Solidzki wziął prostokątny kartonik z nadrukowanym gotyckimi literami stylizowanymi na XV-wieczną kartografię z napisem – Nikodem Marlow, pisarz, prozaik, komentator życia oraz przestrzeni. Nazwisko nie mówiło nic Mateuszowi, chociaż należy dodać, że nigdy nie interesował się specjalnie słowem pisanym ponad raporty na temat wydajności jego przedsiębiorstw. W zasadzie to nawet, gdyby miał ochotę zapoznać się z choćby częścią interesujących dla przeciętnego odbiorcy książek to by mu nie starczyło czasu. Prowadzenie firmy jest trudnym i czasochłonnym zajęciem, a już w ogóle prowadzenie trzech na raz, w dodatku nie mając oficjalnie z żadną z nich czegokolwiek wspólnego.
Podejrzewał jednak, że ten pisarz będzie chciał wyciągnąć od niego pieniądze na jakąś książkę. Miał zamiar rozegrać to tak jak ze wszystkimi przychodzącymi po jałmużną, to znaczy wysłucha go, po czym odpowie, że oddzwoni – każdy kto siedzi choćby trochę w branży wie o jednym – mecenasi nigdy nie dzwonią, albo zgadzają się od razu albo nigdy. A cała ta formułka jest tylko odrobiną litości dla nieszczęśników ją słyszących.
- Co więc pana sprowadza, Panie Marlow? - zapytał tonem człowieka nie mającego czasu na grzeczności, ani tym bardziej na wysłuchiwanie rozlicznych zalet produktu mu wciskanego. Pan Solidzki całą swoją osobą chciał już na wstępie powiedzieć “nie”.
- Przede wszystkim muszę przeprosić pana z całego serca, próbowałem umówić się z panem, ale natrafiłem na mur nazywający się bodajże Ewa. Twierdziła, że jest pana sekretarką, a na potwierdzenie swoich słów zawołała ochroniarza, który w sposób, delikatnie rzecz ujmując, niegrzeczny wyprosił mnie z budynku. Nie mając innego wyjścia postanowiłem przekazać osobiście tą o to pierwszą kopię mojej nowej powieści której Pan, pani Ewa oraz jeszcze kilka innych kobiet różnego pochodzenia są bohaterami. - nie wiadomo skąd w rękach mężczyzny pojawi niezbyt gruba może mająca sto parę stron książka z okładką przedstawiającą łysiejącego, grubszego już businessmana obejmującego dwie znacznie młodsze kobiety w samej bieliźnie. Bez wątpienia mogła ona z łatwością wybić się w mediach jako przykład staczania się dzisiejszej kultury. Jednak nie to sprawiło, że serce Mateusza Solidzkiego zaczęło walić jak oszalałe. Krople potu pojawiły się na jego czole. - Widzę, że spodobało się panu pierwsza strona. Jednak nie ocenia się książki po okładce – proszę o to egzemplarz dla pana z moim podpisem. Mam jeszcze jeden przedpremierowy, ale ten jest przeznaczony dla pana szanownej małżonki. Może wie pan gdzie się ona teraz znajduje była bardzo nią zainteresowana?
Myśli Solidzkiego biegały w bezmyślnym amoku. Wszystko co miał przepisał na żonę, aby móc spokojnie odeprzeć zarzuty prasy o zasiadanie w radach nadzorczych trzech przedsiębiorstw, które ostatniego czasu dostały bardzo dochodowe kontrakty na wyposażenie armii. Teraz już sprawa przycichła, ale musiał uważać. W końcu powoli zbliżał się termin wyborów, a pożyczki jakie wziął na zakup akcji, mieszkania oraz nowego samochodu spłaci jedynie jeżeli zostanie ponownie wybrany na posła. Przez tą publikację mógł stracić nie tylko firmy, ale również dużą ilość głosów. Szczególnie, że podczas ostatniej kampanii był wykreowany na głowę idealnej rodziny, przykładnego ojca i wiernego małżonka. Teraz bezmyślnie trzymał książkę, która była jego wyrokiem jeżeli czegoś nie zrobi. Słowa nie chciały przejść jednak przez gardło, a język zamienił się w twardy nieruchomy kołek. Nie był w stanie nic zrobić, absolutnie nic tylko patrzeć się rozszerzonymi ze zdziwienia i strachu oczami na dziwaka stojącego przed nim.
- Wiem, że jest pan nadzwyczaj zapracowanym człowiekiem, dlatego dam panu tydzień na przeczytanie jej. Niestety nie posiadam telefonu więc nie może pan do mnie oddzwonić – uśmiechnął się szyderczo jakby zdając sobie sprawę z tego co jeszcze kilka minut temu myślał Solidzki. - więc będziemy musieli się już teraz umówić. Niech będzie Kawiarnia Pod Różą, bez wątpienia wie pan jak tam trafić, dokładnie za osiem dni. Powie mi pan wtedy jak się panu podoba treść książki. Mam nadzieje, że pan przyjdzie. A teraz wybaczy mi pan, ale muszę uciekać. Lada moment pojawią się ochroniarze, a ja mam już dosyć twardych lądowań na chodniku. W takim razie do zobaczenia za osiem dni. Życzę miłej lektury.
Po czym tajemniczy mężczyzna złapał laskę, donośnie stuknął ją o podłogę, odwrócił się i spokojnym, lekko tanecznym krokiem poszedł w kierunku schodów. Pogwizdywał sobie przy tym “Dziadka do orzechów”. Chwilę później nie było go widać, a odgłos laseczki uderzającej o podłogę w takt jego kroków miał już nie opuszczać Mateusza do końca życia. Niczym tykanie zegara odmierzał czas na swój lekko taneczny sposób.
Pozostał sam ze swoimi myślami. „Kawiarnia Pod Różą”? Nie znał takiego miejsca. Nie miał zielonego pojęcia nawet w jakiej okolicy mogła się znajdować. Tak więc upił się. Tego dnia i następnego i kolejnego.
Nie wytrzymał tygodnia. Ukrył książkę pośród dziesiątków podobnych stojących w bibliotece. Nie będąc zdolnym pójść na spotkanie z potworem, który go tak okrutnie oszukał, zakpił z jego tajemnic. Skazał na niekończące się rozprawy, błyski fleszy, nagłówki w prasie. A co najgorsze zmuszał do wysłuchania długiego, pełnego najczystszej rozpaczy płaczu. Oczyma wyobraźni widział te wielkie łzy niszczące staranny makijaż. Ideał piękna rozbity brutalnym pchnięciem prosto w serce.
Mateusz Solidzki wybrał prostszą drogą. Potem poszło już z górki. Wprost do piekła.
***

Proszę, nie osądzajcie mnie. Czy tworząc dzieła o grzechach ludzkich wykraczam poza dozwoloną przez moralność ramę? Z całą pewnością nie. W końcu każda wielka opowieść, chociaż nie zawsze jest ona obszerna, mówi o grzechu. Biblia, Lord Jim, Władca Pierścieni – nie uciekniecie od słabości ludzkich. Sam fakt pisania o nich jest objawem niezdolności do choćby udawania, że jesteśmy doskonałymi, moralnymi istotami. Ja już nie udaję, nie dopisuję w napisach końcowych “zbieżność zdarzeń i nazwisk jest przypadkowa”. Co z tego, że i tak wiecie o kim jest mowa?! Chodzi o odwagę, aby stanąć wyprostowanym wykrzykując winy innych oraz o siłę, żeby przetrwać burzę jaka się rozpęta. Bowiem zawsze, gdy kogoś oskarżysz, odsłaniasz siebie samego – dajesz pretekst pozwalający na wytknięcie wszystkich drzazg i belek, które masz w swoim oku. Nieprzypadkowo mówię to po wypitej połówce. Mi się rozwiązał język, wam otworzyły uszy. Nie martwcie się jeżeli coś was przerazi. Przed nami jeszcze wiele toastów i jeszcze więcej kieliszków – dostajecie ode mnie wybór: alkohol i zapomnienie albo gadanina i rozterki.
Pijmy, więc jak chcecie, ale pozwólcie mi dalej mówić. Nie uciszajcie przypadkiem, w końcu i tak nasza pamięć umrze utopiona w wódce. Bawmy się, tańczmy i pieprzmy się do woli, aż po sam kres czasu. Kto powie, że źle robimy? Było tak, jest i będzie – cóż to za cudowne powiedzenie! Jesteśmy w piekle, bo w niebie byłoby potwornie nudno. Przestrzegać wszystkich tych przykazań, nakazów i zakazów, kiedy robiło się to całe życie byleby się tam dostać. A potem jedno wielkie gówno. Tyle się męczyłeś po to, aby dalej, już z gwarancją wieczności, się tym przejmować. Otwórzcie wino, bo wódka nie jest dla poety! Zaczynam gadać prawdziwe głupoty, rzeczy o których nikt nie wie albo przynajmniej nie powinien wiedzieć. Nieświadomość to prawdziwe błogosławieństwo, a ignorancja to cnota godna świętych. Pomyślcie, gdyby pranie po pysku byłoby powszechnie akceptowane to czy byście skorzystali i wygarnęli temu lub owemu z pięść prosto w to niewyparzone ryło? Nie musicie odpowiadać w końcu każdy zna odpowiedź.
To jak nas inni postrzegają czyni nas takimi jakimi jesteśmy. To, że jestem pijany daje mi prawo mówić wszystko, w końcu pijany prawdę ci powie. I to pewniej niż jakaś wróżbitka, która wcześniej była prostytutką. Ach przepraszam jestem narąbany – powinienem powiedzieć, że była kurwą. Na trzeźwo nie ma mowy o takich słowach. Mamy być grzeczni, zdrowi i gotowi do poświęceń, ale tylko wtedy gdy ktoś widzi, ale kiedy będziemy mieli z tego jakieś korzyści. No i przede wszystkim jesteśmy zakłamani. Nigdy nie mówimy o czym myśli, co nas męczy, a co wkurwia. W końcu żyjemy w społeczeństwie, a ono ma swoje prawa i reguły. Dlatego każdy człowiek mający w sobie choćby cień duchowej słabości sięgnie po alkohol, aby móc pogadać tak jak ja teraz, a potem zwalić wszystko na wódkę, albo mieszanie, bo “normalnie to mogę wypić znacznie więcej i nic mi nie jest”. Wolność duszy oto co oferuje nam każdy wypity kieliszek – możliwość myślenia na tematy zbyt banalne lub zbyt podniosłe jak na naszą codzienną pozę. Możemy na chwilę zrzucić maskę i rozejrzeć się dookoła na tych wszystkich ludzi pijących z nami. A nawet możemy przez chwilę uwierzyć, że oni słuchają i czują to co my. Cudowne życie żura, zniszczonego przez swobodę życia.
Bo jak wszystko, wolność ma swoją cenę.
Mówiąc to A. zakołysał się i z wdziękiem tancerza padł twarzą na stół. Puste siedzenia nie wybuchły śmiechem na widok porażki z alkoholem. Chociaż powinny.

***

Masywne monstrum ukrywało się za drzwiami posiadłości w bogatej dzielnicy. Zwały tłuszczu ledwo przykryte kołdrą. Wielkie, pulchne palce szukające po omacku czegoś co mogłoby zaspokoić niekończący się głód. Zamknięta w tej potwornej karykaturze ciała młoda kobieta powoli zmierzała ku światłu w tunelu..
- Umieram... - ledwo szept zdołał się wydostać z pyzatej twarzy. Czy miał być to krzyk? Ostatnia próba zwrócenia uwagi świata na uwięzioną duszę? Jeśli tak to była jedynie karykaturalną groteską.
- Tak. Niedługo umrzesz – zwyczajnie ubrany mężczyzna powiedział tak delikatnie jak to tylko było możliwe. Słowa i tak zabrzmiał mocniej niż tego chciał. - ale nie martw się tym. W końcu ludzie zabijają się, aby dostać się do zaświatów.
Spróbował uśmiechnąć się chcąc choćby odrobinę podnieść na duchu monstrum żyjące w tej złotej klatce. Spojrzał na wciśnięte między fałdy tłuszczu oczy, próbując odnaleźć w nich cień radości. Widział tam jednak tylko strach przed nieznanym.
- To ty...
- To ja.
- Dlaczego ?
- Nie wiem, nie wiem, nie wiem – kłamał. Jeżeli istniał skutek to musiała istnieć też przyczyna.
- A co jest ...
- Nie wiem – znowu kłamał. Drugą stronę znał nawet lepiej niż tą.
Spojrzał w kierunku drzwi. Zamknął oczy i położył dłoń na czole potwora. Chwila ukojenia i zrozumienia pośród sztormu nienawiści, odrzucenia, pogardy miała wartość większą niż całe złoto świata. Nie mógł jej dać nawet tego. Nie taka była jego rola.
Po chwili serce przestało bić. Uwolniona dusza spojrzała z radością na swego wybawcę. Widziała go w jego naturalnej postaci pozbawionego blasku oraz maski.
Zwykły mężczyzna, średniego wzrostu o niebieskich oczach i ciemno blond włosach siedział zgarbiony pod ciężarem swoich obowiązków. Nawet zmęczony służbą nie mógł pozwolić sobie na odpoczynek, gdyż wiedział, że wtedy nie powróci już do niej, a nie mógł z niej zrezygnować. Dlatego był pewien – nie mógł sobie pozwolić na chwilę bezczynności. Wstał, wyprostował się i ruszył w kierunku drzwi.
Dusza próbowała go jeszcze dogonić, lecz była dalej przykuta niewidzialnym łańcuchem do ciała. Miała tyle pytań! Szarpnęła raz, drugi, trzeci, ale na próżno. Dalej była uwięziona! Pełnym rozpaczy głosem krzyknęła:
- Dlaczego musiałam umrzeć z głodu?
A. spojrzał na nią, po czym wskazując na pełen jedzenia pokój powiedział:
- Czym miałaś się najeść?
***
- Czego chcesz ?! – przepity głos skacowanego mężczyzny pełen był wrogości. Czy była ona spowodowana jedynie syndromem dnia poprzedniego nie wiem. Nie ulega jednakże wątpliwości, że gdyby dać mu teraz jako broń łyżeczkę wody, to z całą pewnością by spróbował w niej utopić rozmówcę.
- Znowu się bawiłeś w człowieka. A. czy ty nigdy nie zrozumiesz, że to ci w niczym nie może pomóc?
- Co ty, kurwa, wiesz na ten temat? Przecież jesteś cholernym pracownikiem miesiąca, wzorem wszelkich cnót, przykładem posłuszeństwa i karności. A jakby tego było mało jesteś bezlitosny. Ja tak nie umiem. Muszę wypić, aby móc jakoś to robić. Jak nie wyrzucę tego z siebie to zdechnę, obumrę, rozpłynę się w tym całym gównie.
- A jak pijesz to kim się stajesz? Normalnym człowiekiem? Zapomnij o tym, powinieneś wiedzieć równie dobrze co ja, że niemożliwym jest powrót z tej drogi. Miałeś przecież wybór.
Skacowany mężczyzna na którego Nikodem mówił A. roześmiał się, ale w jego oczach niebezpiecznie zabłysły. Kac zdawał się ulotnić gdzieś, a jego miejsce zastąpił kolor czystego nieba. Rysy twarzy wyostrzyły się, a cień niebezpiecznie załopotał. Blask zgasły jednak błyskawicznie pozostawiając jedynie najzwyklejsze na świecie niebieskie oczy przepitego człowieka.
- Z nas wszystkich ja jeden nie miałem wyboru. Pamiętaj, że byłem pierwszy, a moja służba trwa dłużej niż jesteś w stanie sobie wyobrazić.
- Dlaczego więc się oswoisz się z nią. Jeżeli mi się to udało to tobie również powinno.
- Ty byłeś człowiekiem. Kończmy ten temat, czas wstawać.
Teraz można dopiero opisać owego A. Jest on wysokim blondynem z długimi do ramion włosami. Nie przywiązuje do stroju żadnej wagi, zakłada najczęściej to co akurat ma pod ręką. Najczęściej są to czarne jeansy, chociaż w zasadzie ich kolor należy opisać jako sprany albo już prawie szary. Do tego jakaś bluza albo sweter. Zimowa, wilgotna pogoda nie zachęca do spacerów na samym t-shirt. Deszcze, mgły, chłodne wschodnie wiatry wszystko to wyciągnie ze człowieka ciepło. Dlatego przed wyjście z mieszkania narzucił na siebie jeszcze stary prochowiec.
A. grzebiąc po kieszeniach za kluczami wyciągnął papierosa, którego włożył do ust jednak nie zapalał. Dopiero, gdy udało mu się w końcu zamknąć obdrapane drzwi, wyciągnął zapalniczkę zzipo i spokojnie zapalił. Zaciągnął się głęboko dymem i wpatrzył w drzwi sąsiedniego mieszkania. Były białe i stare, jednak nie zniszczone. Ktoś o nie dbał, ale nigdy nie widział tego kogoś. Słyszał już różne historie związane z tym miejscem. Tylko z tego powodu zgodził się w ogóle tu zamieszkać. Coś go przyciągało do tych drzwi, lecz nigdy nie odważył się zapukać.
Należy wspomnieć, że A. bał się ludzi. Konieczność kontaktowania się z innymi przerażała go. Nie wiedział co mówić, jak się zachowywać, czy nawet co zrobić z rękoma. Nie potrafił zrozumieć innego człowieka. Słyszał jego słowa, ale wszędzie widział drugie albo nawet i trzecie dno. Ta różnorodność wśród ludzi była czymś prawdziwie strasznym.
- Powiedz mi tylko jedną rzecz: dlaczego pijesz, przecież tak samo jak ja nie możesz się upić, ani tym bardziej nie możesz mieć kaca. Po co więc to robisz?
- Chyba żeby móc siebie samego okłamać. - zamyślił się na dłuższą chwilę. - i chyba po to, aby porozmawiać z ludźmi.
Nic więcej nie mówiąc wyszli na zewnątrz. Szare identyczne bloki zamieszkałe przez nieznających się prawie wcale ludzi. Jest ich tu zbyt wielu, aby ktokolwiek mógł poczuć się jak w domu. Potęga betonu przytłacza ludzi, nie pozwalając zapomnieć, że są tylko niezauważalnymi fragmentami nudnej rzeczywistości. Oczywiście o ile trafią się akurat tacy, co w ogóle zastanawiają się nad takimi rzeczami. Większość poupychanych tu ludzi nie myśli. Po prostu tego nie robi. Zupełnie jakby zapomnieli, że kilka tysięcy lat temu wybili się ponad zwierzęta.
Smutne twarze, smutnych ludzi mijających się bez jednego spojrzenia. Morze smutku i wielki wspólny skok w niebyt. Pomiędzy nimi szli A. razem z Marlowem. Kierowali się na parking.
Po drodze minęli osiedlowy sklepik z najtańszymi alkoholami w całej okolicy. Wszyscy przywykli już do widoku tych żałosnych ludzi w różnym wieku stających w kolejce po mózgotrzepy.
Nic nie znaczyło, że mężczyzna z przepitymi oczyma był kiedyś działaczem partyjnym, a jego sąsiad jednym z najbardziej aktywnych działaczy Solidarności, w każdym razie do czasu, aż dogonił go jego nałóg, a praca straciła sens. Żałosne wraki ludzi, ku ogólnemu zgorszeniu lub śmieszności szukający trasy do domu, którego od dawna nie mogą znaleźć.
W równych kolumnach stały golfy. Te starsze, czyli jedynki i dwójki, należały do ludzi uboższych lub po prostu był ich to pierwszy samochód. Wszystkie stare co najmniej piętnastoletnie, ściągnięte zza zachodniej granicy, gdzie zostały uznane za graty na które już szkoda czasu i pieniędzy, potrzebnego na naprawy. Poza tym to wstyd nawet dla biedaka jeździć takim starym gratem. Za to zawsze można się go pozbyć za kilka euro i sprzedać za wschodnią granicą, gdzie jak zawsze są ludzie biedniejsi od nas, a i przy okazji są lepszymi mechanikami.
- Pierdoleni Niemcy i ich zarozumiałe, wyruchane dupska. Do tej pory od tych samochodów czuję ich smród. Nawet to do głębi „polskie” osiedle nie jest w stanie zabić tego szajsu. - warknął Marlowe
- No właśnie, to ta polskość nie pozwala im się oczyścić. Jak myślisz dlaczego tutaj jest najwięcej Przejść? To od zawsze był kraj o płynnych granicach, w czasach świetności był wielki, by przy pierwszych oznakach słabości zapaść się. Ta niestałość powoduje, że tutaj wszystko jest paradoksalnie niepodatne na zmiany. Poniemieckie kamienice pozostają poniemieckimi kamienicami nawet po pięćdziesięciu latach. Wszystko się zmienia, ale tylko pozornie. Nie pamiętasz tego, ale tutaj Przejścia znajdowały się w tych samych miejscach, aż do pojawienia się obozów zagłady, które poćwiartowały Miasto. Nawet nie wiesz ile czasu zajęło odbudowanie tej naszej dzielnicy. Zresztą do tej pory widać niektóre ze zmian. Na przykład Trupiarnia, cuchnie tam śmiercią, że ledwo można wytrzymać. - powiedział A.
- Ale za to tam można dostać najlepsze ceny za dusze, chociaż nie chce wiedzieć do czego oni ich potrzebują. Tam się przecież nic się nie zmienia.
- Pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć. Czeka nas dzisiaj sporo roboty, musimy znaleźć nowych kandydatów. Mamy zlecenia na Anioły, a cholernie ciężko o takich, których nie trzeba kształtować od zera.
- Jakiś konkretnych szukamy? Aniołów jest wiele rodzajów.
- Przede wszystkim szukamy Żołnierza oraz Zemsty. W Mieście szykuje się kolejna walka między frakcjami. Z tego co słyszałem to Rozpusta stara się wygryźć Zawiść z Zaułka Pogrzebanych. A to oznacza, że ma silne plecy, które blokują działania sojuszników Zawiści, inaczej podesłaliby jakąś pomoc, a i zamówień byłoby dla nas więcej.
- Nigdy nie słyszałem o Zaułku, a wydawało mi się, że poznałem już większość cennych miejsc o które mogą walczyć.
- Nie jest to przyjemne, ani cenne miejsce. Jego kontrola nie daje dodatkowych dusz, ani nie pozwala na wywieranie wpływu na Drugą Stronę, nawet nie ma tam żadnego Przejścia. Jest to jednak kluczowe miejsce w wypadku wojny.
- Dalej nie powiedziałeś dlaczego jest to miejsce godne uwagi, nie wspominając o potyczce.
- Myślałem, że sam się domyślisz. Istoty pogrzebane w Zaułku mogą powrócić do życia.
- Co?! Przecież to oznacza, że jest to najcenniejsze z miejsc w Mieście. Musi być jakiś haczyk, który powoduje, że miastem nie rządzą ci co kontrolują Zaułek.
- Oczywiście, że jest haczyk. Pogrzebani nie zachowują pamięci, umiejętności lub charakteru. Ich ciała stają się naczyniem dla jednej z Istot z Zewnątrz, z którą trzeba dobić targu.
- A ci z Zewnątrz zainteresowani są głównie walką i trofeami zdobywanymi na wojnie. - z przerażeniem powiedział Marlowe. Oczy mu się rozszerzyły ze strachu. Istoty z Zewnątrz rzadko dotrzymywały umów. Ich interesowały tylko i wyłącznie przeciwnicy. Często po wykonaniu zadania zaczynały na własną rękę szukać nowych czaszek do kolekcji.
- Zgadza się. Dlatego musimy jak najszybciej znaleźć odpowiednich Aniołów, bo inaczej cała równowaga pójdzie się jebać.


Był wściekły, do oczu cisnęły się łzy z którymi nie miał już sił walczyć. Czuł , że za chwilę nie wytrzyma i niczym dziecko zaleje się łzami. Był sam w swoim pokoju w mieszkaniu. Nawet jednak przed sobą nie chciał się przyznać do słabości. W życiu słabeusze i wrażliwi przegrywają! Przyjmij, więc cios na głowę i nie padnij, nie okazuj po sobie czy bolało. Nie mogą poznać, że stoisz tylko i wyłącznie dzięki sile woli oraz ze strachu przed wstydem.
Co jednak zrobić, gdy razy losu uderzają w najbliższą ci osobą? Łzy znowu zbliżają się do oczu. Z całej siły zaciska więc oczy, marszcząc krzaczaste brwi i czoło w spazmatycznym odruchu. Całą siła woli walczy aby się opanować, aby się nie okazać słabości.
Niczym zamknięty w klatce rzuca się raz w jedną, w drugą stroną. Gryzie niewidoczne kraty.
- Uspokój się, do kurwy nędzy, gorsze rzeczy przeżywałeś – spojrzał na pokryte bliznami kostki dłoni, na krzywe, wielokrotnie łamane palce, ślady po wbitym szkle, świadectwa tego z czym walczył. I bólu, gdy w tajemnicy przed rodzicami nastawiał sobie złamany nos, wybity palec, wyciągał z ręki szkło po butelce przed którą osłoni się odruchową zasłoną.
Łatwo powiedzieć, trudniej się uspokoić. Miał złe przeczucia, gdy puszczał siostrę samą na imprezę do jej „przyjaciela”. Nie ufał mu, był zbyt zmienny, na przemian kochał ją i nienawidził, wielbił i wyzywał od kurw – jak z kimś takim można być szczęśliwym, szczególnie, gdy działo się to niemal codzienne.
A wszystko przez jego podejście do imprez. Gdyby uważał, że sylwester to jedna taka noc w roku to być może poszedłby z nią. Jednak zawsze uważał, że nie ma specjalnej różnicy między parapetówą, a sylwkiem w mieszkaniu znajomych. Efekt zawsze był ten sam: wódka, piwo, rzyganie i zarzynanie się w trupa. No i od czasu do czasu pobudka obok zupełnie obcej osoby, jak ma się szczęście to ładnej. A balanga z okazji końca roku zawsze wyzwalał w ludziach najgorsze instynkty. Tylko wtedy nawet „porządne” osoby piją, palą i ćpają pozwalając sobie na jedyną taką noc w roku.
Dla niego zaś to była impreza jak każda inna.
Z rozmyślań wyrwała go dzwoniącą komórka. Dzwonił Artur, znajomy ze studiów. Nie miał wcale ochoty z nim gadać, ale wiedział, że jeżeli nie odbierze to nie da mu szybko spokoju. Tak więc złapał za coraz głośniej dzwoniącą komórkę i odebrał.
Tak, słucham?
Czołem stary ! – Artur miał głos pełen życia. Jak zawsze z resztą. Był to człowiek pasji i idei, angażujący się w każdą dyskusję, która dotykała tematów jego zainteresowania lub poglądów. - Mam propozycję: idziemy do knajpy, tam gdzie pracuje Marta i ten twój kumpel z akademika. Dawno nie byliśmy na piwie, albo na innej wódeczce.
Spojrzał na zegarek. Na tak już po piętnaście po dwunastej. Nie miał ochoty, ale jeżeli odmówi to może Artur zacząć dopytywać się o co chodzi, a nie ma ochoty na trzeźwo tłumaczyć co się stało. Reputacja największego pijaka nie pozwala mu nie mieć po prostu ochoty. W duchu się gorzko roześmiał.
Dawno, czyli prawie cały dzień, tak? Zaraz będę. Jesteś już na miejscu ?
No jestem już na Piwnej.
Dobra to za pięć minut jestem u ciebie. Na razie.
Ok. Na razie.
Rozłączyli się. Styczeń nie był najzimniejszy w tym roku, za oknem nie było grama śniegu i przeszedłby się w samym longsleevie, gdyby nie zimny, wilgotny wiatr znad morza przenikający aż do samych kości. Założył swoją ulubioną skórzaną kurtkę i włożył glany. Spojrzał jeszcze w lustro. Miał podkrążone oczy od niewyspania, jednak prostokątne okulary maskowały to nieco, trzydniowy zarost – nieodłączny element jego twarzy, równie ważny co mała blizna tuż obok gęste, krzaczaste brwi. Długie włosy miał związane w nierównego kitka. Sprawdził czy w wewnętrznej kieszeni ma ochraniacz na zęby, portfel i komórkę. Wyszedł zamykając za sobą drzwi.
Mieli szczęście znajdując to mieszkanie. Klatka schodowa nie śmierdzi moczem, mimo iż jest to stary budynek, blisko do Starówki i znajdujących się tam knajp. No i niespecjalnie daleko od uczelni.
Podwórko stanowiło kilka ławek ustawionych przy betonowej ścieżce w kwadracie pomiędzy drzewami i trawnikiem. Było cicho i zielono, jak na miasto. W dodatku nie mieli zbyt wielu sąsiadów, którym mógłby przeszkadzać fakt, że średnio dwa razy w tygodniu wracali nad ranem radośnie pijani.
Przeszedł się kawałek Świętojańską, następnie skręcił w Szklary, a po minięciu Szerokiej która potem przeszła w Złotników. Minął krzyżówkę z Świętego Ducha oraz Kościół Mariacki. Był ateistą, lecz umiał docenić urodę kościołów – jako budowli, bez całej tej mistycznej otoczki – i naprawdę lubił chodzić wąskimi uliczkami Starówki, gdy niebo jest niemalże przysłonięte przez tą majestatyczną budowlę z czerwonej cegły.
Wyrasta on majestatycznie ponad całą Starówkę, przypominając bardziej fortecę niż obiekt kultu. I jak można było nie wierzyć widząc takie budowle! Namacalny dowód obecności Boga. Wyrastający ponad wszystko co ludzkie, wszechobecny - nawet w najdalszych odcinkach miasta można było ujrzeć charakterystyczny płaski dach. Dla prostych ludzi był to wystarczający powód, aby oddać swój los w ręce kapłanów oraz namaszczonego przez nich władcy.
Idąc myślał tylko o butach uderzających o chodnik, a gdy unosił głowę starał się skupić na architekturze mijanych budynków, nad losami ich i ich mieszkańców – kim byli? Niemcami? Polakami? Kaszubami? Czy w ogóle można mówić o narodowości Gdańska?
Najpierw trzeba było przyłączyć te tereny do Królestwa Polskiego. Bolesław Krzywousty dokonał tego podbijając i pozbywając się ciekawie zapowiadających się książąt pomorskich. Kto wie czy gdyby nie Bolesław nie powstałoby państwo pomorskie. Przy tak silnych sąsiadach nie miałoby raczej szans utrzymać się długo i pewnie padłoby ofiarą, któregoś ze sąsiadów. Co by się jednak stało po I wojnie światowej? Estonia uzyskała wtedy po raz pierwszy niepodległość, czy byłoby tak też w wypadku Gdańska? A Hitler i jego ultimatum? Czy Francuzi powtórzyliby swoją wypowiedź: „Nie warto umierać za Gdańsk”?
Trasa była krótka więc zanim doszedł do końca ciągu myślowego obchodził już Kościół Mariacki i wychodził na Piwną. Skręcił w kierunku Tkackiej i już był praktycznie przy Kawalerce.
Knajpa znajdowała się obok sławetnej Pierogarni u Dzika, a swoim wyglądem zewnętrznym miała delikatnie grać na nutce sentymentu do wspomnień z PRL-u. Była jedną z niewielu knajp gdzie można było obok typowo włoskich pasta zjeść dobrego gołąbka albo genialny żurek. Oczywiście dla B. i Artura wszystko to był jedynie dodatek do całej gamy doskonałych alkoholi jakie można było tu wypić. A po znajomości barman brał wszystko na swój rachunek dzięki temu mieli dwudziestoprocentową zniżkę.
Artur czekał już przed knajpą paląc papierosa. Był bardzo wysoki, trochę chudy o nordyckiej urodzie. Długie blond włosy nosił związane w kitek. Jak zawsze ubrany był w krótki skórzany płaszcz pod którym miał marynarkę i koszulę.
- Cześć, wyglądasz niczym trup, jak zwykle zresztą. – zaczął Artur – Z kim wczoraj chlałeś?
- Czołem. Do lustra piłem.
Artur się roześmiał.
- Czyli robi się z ciebie większy alkoholik niż ze mnie. Ja w najgorszym wypadku pije korespondencyjnie – przez GG lub Skype.
Roześmiali się. Wyściskali się, jakby widzieli się po raz pierwszy po latach. Znali się niecały rok jednak mimo iż się do tego nie przyznawali to byli przyjaciółmi i już zdążyli powiedzieć sobie więcej niż chcieli. I zdziwić się, że nie wyciekło to, jako materiał na plotki.
Kawalerka była kawiarnią doskonale umieszczoną. Trafiali do niej kliencie, którzy nie szukali jedzenia, bo oni szli do Dzika, ani ci którzy szukali nowoczesnej knajpy do picia – od tego była Dolce Vita. Przychodzili tu ludzie szukający spokojnego miejsca, urządzonego z gustem, z wygodnymi kanapami oraz znajdującym się przed wejściem ogródkiem z parasolami i przyjemnym widokiem na ulicę Piwną. A dokładniej widokiem na wszystkie śliczne kamienice i panny spacerujące Starówką. Była co prawda zima, lecz nie na tyle chłodna, aby wszystkie urocze buzie pochowały się za szalikami. Siedząc w ogródku można było obserwować ludzi chodzących ulicą oraz zastanawiać się nad tym kim mogą być. Grali w tą grę niemalże od początku znajomości, najczęściej po wyczerpującym wf-ie, gdy spragnieni siadali w Ygreku. Mieli tam swoje ulubione miejsce na podwyższeniu, które we wtorki i czwartki służyło za scenę dla ludzi śpiewających karaoke.
Na Starówkę nie chodzili zachlać. Kawalerka była cichym miejscem, jednak na tyle pełnym życia, aby nie sprawiała wrażenia martwej. Idealnie nadawała się na miejsce opowieści. Poza tym była zdecydowanie za droga na ich kieszenie, aby pozwolić sobie na maraton alkoholowy.
B. z Arturem widywali się niemalże codziennie. Zawsze jednak działo się jeszcze coś, gdy się już żegnali. Wypady do Kawalerki służyły właśnie opowiedzeniu sobie o tym wszystkim co się stało albo o czym się słyszało od innych ludzi. Najczęściej byli wtedy tylko we dwóch tak, aby w opowieściach nikt nie przeszkadzał, ani nie komentował tego co dla nich jest oczywiste. Z rzadka przyłączał się do nich Marek albo Kamila, dwójka ich najbliższych znajomych z roku.
Wchodząc do środka przywitali się ze stojącym za barem rówieśnikiem. Mariusz podobnie jak oni miał dwadzieścia lat, był jednak znacznie chudszy i żylasty. Był wyraźnie znudzony po kilku godzinach stania za barem bez jakiegoś konkretnego zajęcia. Nie lubił bezczynności, dlatego zainteresował się sportem. Pomimo swojej budowy był dobrym graczem, czasami egoistycznym, bezpośrednim i czasem miewającym przebłyski geniuszu. Jaki był na boisku taki też był i w życiu. Co najwyżej można dodać, że miał nosa do kobiet i szybko wyłapywał te nim zainteresowane. B. zazdrościł mu tej zdolności i już kilkukrotnie musiał skupiać się na tym, aby jego twarz nie zdradzała niczego, gdy Filip podrywał kolejną dziewczynę, która wpadł w oko B.
Dlaczego się lubili? Wytłumaczyć to był już problem. W sumie to wszystko przez to, że obaj nie mają zahamowań wobec alkoholu. Jak piją to tak, aby się schlać. I nie lubią marnować czasu na jakieś głupie przerwy między kolejkami. Jedynie panny mogły odciągnąć ich uwagę od kolejnego kieliszka lub piwa, jeżeli przysiedli wspólnie do flaszki. Starali nie robić tego za często. Każde takie spotkanie rujnowało ich portfele i konta.
- Czołem panie barmanie! Jak tam blondyneczka za którą ostatnio biegałeś? - B. za wszelką cenę starał się zamaskować wtedy swoje zainteresowanie Magdą, niską, dość pulchną dziewiętnastolatką o rozbrajającym uśmiechu, która pracowała w Kawalerce. Wiedział, że Filipowi wpadła w oko i nie miał odwagi stanąć z nim w szranki o względy kelnerki. - Skończyło się jak mówiłeś?
- Nie dosłownie, ale miałem rację.
Czyli nie przeleciał jej na zapleczu tak jak zapowiadał albo nie przeleciał jej wcale i teraz ściemnia. Próbował sobie przypomnieć o jakieś imprezie na której ta dwójka mogła być razem, jednak nic nie przychodziło mu do głowy.
Artur spojrzał po nich.
- To może powiedz po prostu co się stało, nalewając nam po Okocimie? Znając twoje możliwości to nie będzie specjalnie długa i namiętna opowieść – Artur uśmiechnął się złośliwie wypowiadając te słowa.
- Spierdalaj. No więc udało mi się ją zaliczyć, ale nie na zapleczu tylko w mieszkaniu u mnie po pracy. Zrobiłem małą imprezkę, dla wszystkich, którzy akurat byli w robocie i znajomych, którzy byli pod ręką. Potem było już łatwo, wystarczyło ją rozgrzać, a resztę zrobił mój urok osobisty i alkohol.
- Przede wszystkim alkohol – roześmiał się gorzko B. Ciekaw był czy tą gorycz wyczuł ktokolwiek oprócz niego.
- Tobie nawet alkohol nie pomoże. Bo gdy ktoś próbuje dotrzymać ci tempa to kończy tak jak ja po czerwcowej wycieczce: z pustym portfelem i siniakami, które nie wiadomo skąd się tam wzięły. To nie zachęca dziewczyn, ani tym bardziej twoja opinia pijaka i rozrabiaki.
- Człowiek raz w życiu się z kimś pobije i od razu, że jest rozrabiaką. Przecież jakby to była prawda to nie chodziłbym to tej knajpy, tylko do jakiejś mordowni. Poszła głupia plotka i przez którą mam teraz tą opinię...
- Jeden raz jak się biłeś na ulicy tak, że wyglądałeś niczym żywy trup. Złamany nos, na gębie siniak taki, że wszyscy myśleli, że stracisz zęby, guz tuż nad okiem...
- Ale okulary miałem całe – przerwał B. szybko zanim Filip przeszedł do opisu drugiej osoby.
- No i nie licząc tych wszystkich sparingów w akademiku o drugiej w nocy. Sam sobie taką opinie wyrobiłeś. A to, że nie ma ona tak naprawdę nic do rzeczy to już twój problem – trzeba było pomyśleć o jakieś prezencji. Teraz zbierasz to co sam zasiałeś.
- Opinie, reputacji – nie znoszę tego. Na cholerę mam się przejmować tym co o mnie myślą inni ludzie. Bo przecież albo uwierzą w kłamstwo, które sam stworzę, albo w to które sami sobie wymyślą. Nie ma w tym odrobiny prawdy. Nie znają człowieka, ale już muszą ocenić, umieść daną osobę w hierarchii. Zaszufladkować. „Bo ty mi wyglądasz na miłego człowieka” albo „Z niego musi być zły człowiek, dobrzy ludzie przejmują się modą i konwenansami”.
- Ciesz się, że nie żyłeś w dawniejszych czasach, gdy tylko na podstawie tego na kogo wyglądasz byłeś oceniany.
- Ty mnie w ogóle słuchałeś? Nic się specjalnie nie zmieniło.

Usiedli na kanapie stającej pod ścianą dokładnie naprzeciwko odkrytej ściany na której zazwyczaj puszczane są mecze z rzutnika. Kelnerka przyniosła im po zimny piwie. Stuknęli się pucharami i wypili po dużym orzeźwiającym łuku.
- Opowiadałem ci o tym jak kiedyś wyglądał mój domek nad jeziorem?
- Nie. Kiedyś wyglądał inaczej? Taras, dwa pokoje, rozpadające się krzesło i chwasty. No i to wielkie podwójne drzewa obok ławeczki – za dnia cień, a wieczorem miejsce na grilla. Zajebista sprawa.
B. uśmiechnął się.
- Kiedyś to wyglądało zupełnie inaczej. Był świetnie wyglądający bluszcz, który piął się dookoła tarasu maskując tą paskudną farbę i stare drewno. Przed tarasem rosły żółte kwiaty, które przyciągały stada motyli. Kwitły praktycznie całe lato. Były też niebieskie, te otwierały pąki dopiero późnym latem na przełomie sierpnia i września. Przy jałowcach rosła niewysoka brzoza, którą kiedyś ścięły bobry, praktycznie przy samej ziemi. Mimo to odbiła i stała się małą płaczącą wierzbą o wielu drobnych gałązkach rozchodzących się na wszystkie strony. Jak to wszystko kwitło wyglądało po prostu oszałamiająco.
- Teraz zaś są tam same jebane chwasty. Co takiego się stało?
B. uśmiechnął się smutno.
- Moja matka zauważyła, że na bluszczu pojawiły się jakieś przebarwienia. Miałem więc wziąć spryskiwacz z jakimiś pestycydami. Nie wiem dokładnie co to było. Nigdy mnie to specjalnie nie interesowało. Nie chcąc pomylić się poprosiłem moją matkę, aby mi dała dobry. Wziąłem go i spryskałem bluszcz. Pomyślałem, że i tak nie mam nic do roboty to popryskam jeszcze na kwiaty, brzozę, na wszystko – przecież nie zaszkodzi.
- I zaszkodziło?
- Tak. Okazało się, że dostałem ten z środkiem na chwasty, który był używany dzień wcześniej. Moja matka nigdy nie rozrabiała tego lekarstwa na przebarwienia. Miała się za to wziąć, ale telefon z pracy odciągnął jej uwagę, a potem była już przekonana, że wszystko jest gotowe. Możliwe nawet, że to zrobiła, ale przez swoją nieuwagę dodała do środka na chwasty. W każdym razie efekt był taki, że umarło wszystko łącznie z trawą. Raz pryskając zabiłem wszystko.
- Przejebane. Piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami.
- Tak. Jak to skwitował znajomy mojej matki, który przyjechał z kosą wyciąć wszystko co umarło „Było tak ładnie i się zjebało.”
- Dlaczego niczego tam nie zasadziłeś? Przecież jeżeli udało ci się wyhodować coś takiego to pewnie byś to mógł powtórzyć. Tam u ciebie przecież nic nie ma ponad chwasty i samosiejki. Obcym się tym nie pochwalisz, a przed znajomymi może być głupio, że tam tak dziko.
- Wiesz nie ja to wszystko zasadziłem i dbałem o to. To poprzedni właściciele tak to wszystko zrobili. Ja przyszedłem na gotowe, nawet nie musiałem niczego podlewać, bo przecież domek jest nad samym jeziorem, a rośliny miały już wystarczająco głęboko korzenie. Nie mam cierpliwości do takiej zabawy w ogrodnika. Wiesz co jest najzabawniejsze z tego wszystkiego?
- No mów, nie będę psuł zabawy i próbował zgadnąć.
- Chwasty opryskane dzień wcześniej przeżyły.
Zaśmiali się obaj i zamówili kolejne piwo.

Gdy wychodzili z Kawalerki było już po zmroku. Ulice w opustoszały. Szli w kierunku dworca głównego PKP, aby wsiąść w SKM, gdy zobaczyli idącą z naprzeciwka grupę. B. poczuł jak mu się jeżą włoski na karku.
Grupa liczyła czterech łysych mężczyzn. Nie byli wysocy, lecz mieli niemalże tyle samo w ramionach. Zacisnął pięści. Mają problem i to, cholera, duży. Może jednak ich wyminą i skończy się tylko na utarczce słownej, ale nadzieje była nikła – Artur nie umie siedzieć cicho i na pewno odrzuci tekstem.
Napinał i rozluźniał mięśnie przygotowujące je do ruchu. Serce waliło jak szalone, a na twarzy pojawił się ironiczny uśmiech. Żołądek się skurczył, a dłonie, gdyby nie były zaciśnięte w pięści, zaczęłyby drżeć.
Wyminęli się. To nie był jednak koniec. Najodważniejsi są wtedy, gdy mogą zaatakować przeciwnika od tyłu. Nasłuchiwał, aby sprawdzić czy idą tym samym rytmem czy może zwolnili albo się zatrzymali. Podejrzewał, że się zatrzymają, aby rzucić kilkoma brudasami.
Pierdolone brudasy, wyjazd z naszej dzielni! Po mordzie chcecie dostać?!
Ssij mi jaja – Artur rzucił nawet nie odwracając się
Potem był brzdęk butelki rozbijającej się o chodnik. Tego się nie spodziewał, ale chyba nie trafili. Odwrócili się gotowi do walki.
Pierwszy, najniższy ze wszystkich, natarł na Artura. Był znacznie niższy od niego, ale widać chciał nadrobić to skokiem wybijając się i próbując kopnąć w klatkę piersiową. Nie zdążył jednak gdyż pięść Artura była szybsza. Uderzył go sierpowym w twarz. Impet natarcia pozwolił mu się jednak zbliżyć na tyle, aby złapać znacznie wyższego od siebie przeciwnika. Możliwe, że nawet miał od początku taki zamiar.
Tymczasem drugi, wyższy od B., rzucił się na przód wyprowadzając kombinację szybkich kopnięć, żadne jednak nie dosięgnęło celu. Po serii szybkich uników B. znalazł się na dogodnej pozycji, aby szybko doskoczyć i kontratakować. Dwa szybkie lewe proste i potężny prawy prosty z całego ciężaru ciała. Ciosy zostały odbite jednak na boki okrężnymi ruchami przedramion. Na własne nieszczęście łysy odsłonił głowę. B. wykorzystał okazję wybijając się mocno z ugiętych nóg by uderzyć czołem w nos przeciwnika. Usłyszał nieprzyjemnych chrzęst łamanego nosa. Ogłuszony przeciwnik dostał jeszcze potężnego prawego sierpowego w podbródek i padł na ziemię.
Artur wyprowadził jeszcze kilka ciosów w trzymającego go dresa celując w żebra, jednak sukinsyn trzymał mocno i zdołał poderwać do góry wyższego od siebie przeciwnika przewracając na ziemię. Teraz to on miał przewagę i nie wahał się poczęstować kilkoma kopniakami leżącego przeciwnika. Nie były one zbyt celne, jednak sam fakt oznaczał złamanie niepisanych reguł walki.
B. od razu ruszył na pomoc swojemu towarzyszowi. Wykorzystał chwilę zwątpienia reszty bandy, którą nagle opuściła odwaga po tym jak jeden z nich został zmasakrowany, aby doskoczyć do kopiącego Artura łysola. „Skończyła się taryfa ulgowa” - pomyślał chwilę przed kopnięcie ciężkim glanem prosto w łydkę nogi na której stał łysy. Uderzenie było wystarczająco mocne, aby przewrócić i sprowadzić go do równego poziomu co Artur z tą różnicą, że łysol nie był w stanie zrobić czegokolwiek innego oprócz zwijania się z bólu.
Dwóch „twardzieli” widząc jak wygląda sytuacja odwrócili się na piętach i uciekli. Artur w tym czasie zajmował się konsekwentnym wbijaniem swojego ledwo już się broniącego przeciwnika w ziemię. Krew zalała zmasakrowaną twarz łysola – wyciekała z nosa, z łuku brwiowego oraz z pękających warg.
Tymczasem B. podszedł do kwiczącego kolesia. Leżał na ziemi i trzymał się za złamany nos. Pierwszy kopniak wymierzony był w żebra. Nie był mocny, jednak ciężkie i obite blachą buty zrobiły swoje. Łysy się zamknął, gdy uderzenie wybiło powietrze z płuc. Drugie i kolejne ciosy było stopniowo coraz mocniejsze, aż w końcu kopany stracił przytomność.
Dwóch mężczyzn stało w cieniu i niezauważeni przez nikogo obserwowali zimne i metodyczne niszczenie przeciwnika do momentu, aż on nie będzie w stanie już się podnieść, ani nawet myśleć. Totalna destrukcja do samego jądra istnienia.
- Oni powinni należeć do nas – powiedział Marlowe z wyraźną nutą zachwytu w głosie – Za ich dusze dostalibyśmy dobrą cenę w Akademii. Wyobraź sobie jaka musiałaby być ich reakcja na dwie niemalże gotowe Anioły Zemsty?
- Pomyśl lepiej o nich. Czy ich umysły wytrzymałyby dociekliwe sprawdzanie gdzie i dlaczego nauczyli się tego podejścia, nawet dla rdzennych jest to nieprzyjemne? Ich zresztą nie moglibyśmy zabrać. - odpowiedział mu A.
- Ja jakoś wytrzymałem, chociaż muszę przyznać nie było to przyjemne. A po tym co przed chwilą zrobili od razu by się załapali pod Korupcję. Kopanie leżącego i bezbronnego? Przecież to już nawet nie pierwszy krok – to jest już ukoronowanie nowego władcy!
- Oni nie kopią leżącego.
- Jeżeli nie to co tu widzimy? Na kurs tańca to mi nie wygląda.
- W systematyczny sposób, bez złości czy nienawiści niszczą tego kto ich zaatakował, a przy okazji sprawią, że tych dwóch już nigdy nie zaczepi nikogo. Oni w końcu nie dość, że byli pijani to wcale nie wyglądali groźnie. Za to w przeciągu nawet nie minuty wbili ich w ziemię.
Oczy Marlowe zabłysnęły.
- A więc warci są nawet więcej.
- Tak.
- My God! Musimy ich mieć!
- Tak. Tym razem jednak nie sprzedamy ich.

Andrzej i Bartek leżeli na zimny chodniku. Krew ściekała im z zmasakrowanych twarzy. Kumple uciekli, może przyjdą zresztą chłopaków. Do tego czasu jednak byli skazani na tych dwóch typków, których mieli skroić, a to oni im sklepali mordy. Ból pulsował z całego poobijanego ciała.
Ubrani na czarno kolesie, jednak zamiast jeszcze bardziej ich sklepać rozmawiają o czymś między sobą. Co jakiś czas spoglądają na nich – muszę więc uzgadniać co się z nimi stanie. Andrzej poczuł jak mu się żołądek zaciska mu się w pięść ze strachu.
Bartek również się bał, ale z zupełnie innego powodu. Widział dwie postaci ukryte w cieniu. Miał w sobie coś nienaturalnego, jakby tylko jedną noga stali w tym świecie.
Tymczasem wysoki wyciągnął papierosa z wewnętrznej kieszeni płaszcza. Poklepał się po kieszeniach szukając zapalniczki. Z niesmakiem spojrzał na poplamione krwią ubranie.
- Kurwa. Jestem cały w jego krwi – uśmiechnął się – chyba zostałem pogańskim bogiem. Chcesz oddać mi hołd?
Drugi roześmiał się. Starał się, aby zabrzmiał on możliwe najbardziej naturalnie. Włożył ręce do kieszeni skórzanej kurtki. Czuł jak schodzi z niego adrenalina, a ręce zaczynają się delikatnie trząść. Kątem oka dostrzegał coś co budziło jego niepokój.
- To raczej oni powinni zostać twoimi wyznawcami. W końcu to oni złożyli ofiarę z krwi.
Lampy zdawały się to przygasać, to znowu rozświetlać mocniej niby w rytm serca lub oddechu. Czuł jak delikatny ból głowy pulsu w podobnym tempie. Na granicy wzorku pojawiały się i znikały postacie. W ustach poczuł smak rdzy.
Nagle zorientował się, że nie stoi na chodniku, lecz na jakieś wyłożonej brukiem ulicy. Przerażony zacisnął mocno powieki, podniósł głowę w górę – chciał spojrzeć w niebo. Uspokoić się.
Krzyknął jednak w panice widząc nad sobą ciężkie, brunatne chmury. Nad nim wyrosła nagle kamienica, a z niej z ciekawością przypatrywały się mu gargulce powoli przesuwające się po gzymsach. Kamienne powieki były uniesione i odsłaniały żywe oczy wpatrujące się intensywnie w B. Jak na komendę rozłożyły kamienne skrzydła z wyraźnym chrupotem, jakby od dawna nie były używane. Pojawiły się w nich czerwone i niebieskie żyłki delikatnie świecąc. Początkowo poruszyły się jedynie usta, otworzyły się ukazując bluźnierczą czerwoną głębię gardła pulsujące w rytm bólu głowy. Gardło żyło jawnie zaprzeczając kamiennym kłom, podobny do wilczych. Zanim jeszcze B. usłyszał już wiedział co się wydobędzie z ust tych zaprzeczeń logiki, ucieleśnień absurdu i horroru.
Wycie, przyzywające do siebie inne istoty ukryte na granicy mroku.

Marlow z przerażeniem wypuścił powietrze z płuc. Wielkimi oczyma wpatrywał się w rozdarcie jakie wyrwał B. swoim przejściem do Miasta. Gargulce wyczuły powiew nieskażonego rdzą powietrza.
- Jest źle – wyduszał Marlow, gdy tylko mógł znowu normalnie oddychać.
Wycie przebiło się przez poszarpane ciemną szczeliną niebo.
- Jest bardzo źle. Wziąłeś coś ze sobą?
A. wyciągnął z kieszeni zapalniczkę. Była błyszcząca i czarna pokryta niewyraźnym grawerunkiem. Wpatrywał się w B. z zainteresowaniem, nie patrząc praktycznie w stronę ciemnych postaci badających brzegi rozdarcia powiedział:
- Nie może nas zobaczyć. Jeszcze nie pora na to.
Marlow uderzył swoją laską w otwartą dłoń, starając dodać sobie odwagi. Obecność A. była z każdą chwilą coraz mocniej odczuwalna. Przebywanie w pobliżu rozdarcia musiało na niego tak wpływać.
- Tylko ostrożnie z tą twoją zabawką – palenie to zabójczy nałóg. Pamiętaj o tym. - głos miał niepewny, przygnieciony coraz potężniejszą aurą Miasta i A. Nie lubił tego uczucia – było zbyt obce dla kogoś kto urodził się na Ziemi. Nawet półwiecze spędzone na podróżach między nimi nie mogło pomóc. To powietrze smakujące rdzą, brak nieba i obcość mieszkańców. Księgi nie przygotowywały na to. Jeżeli nie jest się gotowym nawet krótki pobyt możne wypaczyć umysł.
- Dopilnuj tylko, aby na pewno nas nie zapamiętał oraz tego co się tutaj stało. Ja już zajmę się resztą. - Grawerunek na zapalniczce zaczął jarzyć się z początku niewyraźnym blaskiem z każdym krokiem bliżej rozdarcia zyskującą na sile. Mruknął cicho ni to do siebie ni to do Marlow – Też to czujesz, prawda? Dom na wyciągnięcie ręki. Ale nie dzisiaj, jeszcze nie dzisiaj.
Marlow przestał słuchać monologu A. i ruszył do przodu wprost na szczelinę. Musiał wyrwać z tamtej strony tego chłopaka zanim jego umysł zdąży cokolwiek zarejestrować. Mocno zacisnął spoconą dłoń na lasce. Wskoczył w szczelinę. Za sobą czuł jak obecność A. staje się mniej odczuwalna. Wcale go to nie cieszyło. To mogło oznaczać jedynie, że zbiera się w sobie. Musi się śpieszyć, bo inaczej nie pozostanie z niego nawet proch.
Gargulec zawył.
- Szlag – mruknął Marlowe pod nosem – Czas się skończył.
Rzucił laską niczym włócznią prosto w długowłosego mając nadzieje, że zdąży. Inaczej wycie doprowadzi go do szaleństwa i zmarnuje się naprawdę świetny kandydat. Chociaż możliwe, że kiedyś stwierdzi, że lepszym wyjściem było szaleństwo. Ułatwiałoby zrozumienie pewnych spraw.
Laska uderzyła B. w tył czaszki. Rozbłysło niebieskawo-czerwone światło zalewając całą rdzawą uliczkę. Gargulce zamilkły i rozpaczliwie próbowały unieść się jak najwyżej, jak najdalej od tajemniczego błysku. Nie wiedziały co to, czuły jednak dziwną moc rozchodzącą się wraz z falą światła. Rozlewała się ona powoli niczym płynny metal, jakby dając wszystkim ostatnią szansę ucieczki.
Marlowe nisko pochylony podbiegł sprintem do nieprzytomnego B. Gargulce na razie trzymały się z dala. Nie był pewien ile potrwa, żeby zorientowały się, że była to wyjątkowo efektowna i zupełnie nieszkodliwa iluzja. Miał tylko nadzieję, że nie są zbyt głodne bo inaczej jeden z nich może zaryzykować, a wtedy wszystko się bardzo skomplikuje.
Widoczne na tle rdzawego nieba niewyraźne kształty trzymały się na dystans.
- Zostańcie tam, zostańcie tam, zostańcie tam – mamrotał niby jakąś mantrę. Chłopak okazał się zadziwiająco ciężki jak na kogoś tego wzrostu. Stęknął unosząc go do góry. Nie udało mu się utrzymać go długo, za stary już był na takie zabawy, szczególnie, że tutaj mógł polegać jedynie na swoich mięśniach. Jego zdolności ograniczały się do tamtej strony. Położył więc B. na ziemi i zaczął go ciągnąć za kurtkę.
Wtedy usłyszał huk wystrzału. Obok niego ziemia eksplodowała po trafieniu pociskiem artyleryjskim. Fontanna brudu i gleby, wymieszana z krwią poległych. Hełm opadał na oczy, lecz to nie miało znaczenia, bo cel był jeden – przeżyć. Ranny przyjaciel jęczał, gdy starał się odciągnąć go. Rana od odłamka dawała się coraz mocniej we znaki. Czuł w ustach smak krwi – nie wiedział dlaczego tam się znalazła. Czy to była jego krew? Czy może to błoto już tak mocno nasiąknęło naszą krwią?
Kolejne wybuchy teraz już cała bateria strzela bezlitośnie młócąc kolejnymi salwami. Jak dobrze, że nie mają rakiet! Wszystko tylko nie ten pisk, skowyt czy jak by tego nie nazwać zwiastujący kolejną salwę. A potem rzeź.
Nogi odmawiały posłuszeństwa, plątały, grzęzły w błocie. Wszystkie mięśnie krzyczały, abyś go zostawił, przecież on i tak nie przeżyje tych ran. Po co ciągnąć trupa? Czym się różni od tych których mijasz? Na wojnie nie liczą się jednostki.
- W wojsku nie liczą się jednostki – wymamrotał. Nie wie do kogo to mówił. Nie wie w ogóle jak to powiedział. Teraz już wiedział, że w ustach krew wzięła się z przegryzionego języka.
Wiedział, że to już przeszłość. Teraz ciągnął tego niezwykłego dwudziestolatka po bruku, uciekając przed gargulcami. Tamto to było nic innego jak przeszłość, którą zostawił za sobą. Jednak czuł smród trupów, rozerwanych trzewi i słyszał krzyki rannych. Chciał od tego uciec.
Byli wciąż daleko od rozdarcia, gdy gargulce zaczęły zataczać coraz mniejsze kręgi. Bał się unieść głowę, ale słyszał trzepot ich skrzydeł coraz wyraźniej z każdą upływającą sekundą.
- Bogowie – wysapał, gdy usłyszał wrzask- Będą atakować.
W tym momencie spadły na nich cztery gargulce starając uderzyć jednocześnie ze wszystkich stron. Marlowe puścił B. po czym uderzył nie oglądając się pierwszego gargulca próbującego zaatakować go od tyłu. Oszołomiona bestia cofnęła się, co wykorzystał wykonując szybki skok na jej lewą stronę. Tym razem cios wycelował prosto w skroń. Dosięgnął on celu. Czaszka monstrum nie wytrzymał, kamień pękł odsłaniając miękką tkankę w którą zagłębiło się metalowe okucie.
Pozostałe trzy gargulce rzuciły się na niego. Wszystkie znajdywały się jednak dwa metry przed nim co dało mu wystarczająco dużo czasu, aby zejść całej trójce z drogi, a tego stojącego na skraju uderzyć laską. Nie było to celowane uderzenie, więc nie odniosło żadnego skutku. Odbiło się zupełnie niegroźnie od kamiennej skóry.
Tym razem był jednak zbyt wolny. Pazury jednego ze stworów dosięgły jego pleców i barku, kiedy wykonywał piruet. Nie poczuł nawet tego, lecz ciepła krew zaczynała lepić się do koszuli niczym pot.
Wiedział, że jeżeli będzie się tylko bronić to nie ma żadnych szans. Musiał zaatakować.
Zamiast po raz kolejny próbować zejść im z drogi zaatakował środkowego. Ustąpił pod jego naporem, złapał go za barki, szarpnął w swoim kierunku i przewracając się razem z nim potężnym kopniakiem wyrzucił go w powietrze i za siebie. Szybkim ciosem uderzył pod kolano kolejnego obalając go na ziemie. Kiedy chciał się na niego rzucić poczuł jak kamienne zęby wbijają mu się w kark. Laska wypadła z dłoni, a wszystko zaczęło pogrążać się w ciemności.
Niewiele myśląc, zdając się na czysty instynkt uderzył na oślep za siebie. Uścisk zelżał jednak ból tylko się nasilił. Gargulec wyrwał mu kawał mięsa z karku.
- Szlag, nie dam rady – szepnął, próbował złapać laskę, ale nie mógł jej znaleźć. Usłyszał, że mimo że on w niej nie uczestniczy to walka nadal trwa. Głowa ważyła dziesięć razy tyle co normalnie. Z trudem udało mu się unieść ją na tyle, aby mógł rozejrzeć się.
Młody zamiast grzecznie leżeć nieprzytomny na ziemi, właśnie okładał gargulce laską Marlowa. Co dziwne nie widział w jego oczach szaleństwa, która szybko się zadomawiało w spojrzeniu nowo przybyłych do Miasta.
- Kim ty do cholery jesteś? - próbował powiedzieć Marlowe, ale nawet sam siebie nie mógł zrozumieć. Trucizna z kłów gargulca zaczynała działać.
Tymczasem ostatni z potworów unosił się właśnie w próbie panicznej ucieczki. Dwa inne leżały nieruchomo na bruku, a z ich rozbitych głów wyciekała niebieska ciecz o wyjątkowo gęstej konsystencji.
B. stał z ręką zaciśniętą na lasce niczym na jakimś mieczu. Pierś unosiła się w rytm potężnego bólu głowy, który zaczynał powracać razem ze niewyraźnymi wspomnieniami z dzieciństwa. Czuł jakby mógł spopielić wszystkie te stwory, jednym ruchem dłoni.
Pamiętał smak tego powietrza. Nie widział skąd.
I głos należący do kobiety, której nigdy nie zobaczył, szepczący o rzeczach, których nie powinien wiedzieć. O Tronie na Wysokim Zamku, o miejscu którego mimo iż nie ma, istnieją. Na granicy między tym co zrozumiałe, a szaleństwem. Stała zawsze na granicy światła i cienia. Dziadek jej nie lubił, ale twierdził, że to konieczne.
Ten niski, bardzo przyjemny głos. Szepczący o rzeczach tak ważnych, że można je powierzyć tylko osobie która bezwzględnie w nie uwierzy. Mimo iż brzmią niczym bajka albo słowa szaleńca. W które uwierzy wyłącznie dziecko.
B. gdy był już pewnie, że potwory nie wrócą podszedł do mężczyzny, który uratował mu życie. Ubranie miał w strzępach, przesiąknięte krwią z licznych ran po pazurach i z otwartej rany na karku. Nie był w stanie podnieść się z kolan, ani powiedzieć słowa mimo iż starał się ze wszystkich sił.
- Musisz mi powiedzieć do kogo mam iść. Pamiętam to miejsce, ale nie wiem gdzie jestem. Wiem, że nie możemy tutaj zostać, bo zaraz wrócą potwory.
Marlowe wiedział gdzie mogą pójść. Było jedno takie miejsce.
Kawiarnia pod Różą.

3. Batalion

Posted by Konrad | Posted in , | Posted on 14:04

3

Thought the gates of hell,
as we make our way to haven

Sabaton „Primo victoria”

3. Batalion


HMS Krakowiak
Inwazja - 1

- Paniowie, w każdej chwili możemy dostać wytyczne odnośnie naszego zadania. Lada moment znajdziemy się na orbicie Lorosa, planety którą nasz Korpus ma odzyskać z rąk najeźdźców.

Trzech dowódcy kompanii kiwnęło zgodnie głowami czekając na ciąg dalszy przemówienia. Byli przyzwyczajeni do patosu oraz wielu niepotrzebnych słów jakich lubił używać ich dowódca. Podpułkownik Lipszewski był oficerem starej daty rozmiłowanym w historii oraz przekonanym, że to właśnie jego batalionowi przypadnie w udziale tworzenie jej w najdłuższym konflikcie w dziejach. Miał starannie wypielęgnowane wąsy, orli nos i nieodłączną fajkę, którą albo trzymał w ręku dłoni albo pykał.

- Sprawdźcie gotowość swoich plutonów. W ciągu godziny od przyjęcia rozkazów mamy być gotowi i czekać w barkach aż Royal Cosmic Forces oczyści nam niebo do desantu. Niech żołnierze nie jedzą zbyt dużo – spodziewamy się silnego ostrzału przeciwbarkowego.

Lipszewski spojrzał na przedramię gdzie zainstalowany miał moduł Commander pozwalający na komunikację z dowódcami kompanii, generałami oraz na obserwację pola walki. Był to zajmujący niemalże cały obszar między nadgarstkiem, a łokciem ekran czuły na dotyk oraz głos. Zdolność obsługiwania go była podstawą treningu wszystkich oficerów, a nawet i podoficerów. Wyświetlane na nim były najważniejsze dane odnośnie jednostek takie jak stan osobowy, wyposażenie, ranni, czy pozostała liczba racji żywnościowych. Do tego pozwalał komunikować się z każdym członkiem jednostki bez zakłóceń lub możliwości podsłuchania. Zasięg wahał się w zależności od mocy modułu od 2 kilometrów do nawet i 50 km. Początkowo używany był jedynie na komendy głosowe szybko okazało się, że krzyczenie do ustrojstwa na ręce nie jest zbyt skuteczną metodą, gdy dookoła wybuchają pociski.

- Zgodnie z danymi 4. Brygada Royal Marines kończą już oczyszczanie pierścienia obronnego wokół planety. Jeżeli zdążą to czeka nas długi marsz w dół zdobywając kolejne piętra windy orbitalnej. W innym wypadku zrobimy to do czego byliśmy szkoleni tyle czasu. Z rykiem silników oraz dział spadniemy wprost na nieprzyjaciela, niszcząc go zanim zdąży się zorganizować.

Kapitanowie Kosmarczyk i Polidzki spojrzeli po sobie. Po dwóch latach wspólnej służby potrafili porozumiewać się bez słów czy Commandera. Obaj mieli nadzieję, że marynarze skończą zanim HMS Krakowiak znajdzie się na orbicie. Przy desancie byli skazani na siebie do czasu połączenia wszystkich stref zrzutu. Teoretycznie nie było to trudne zadanie. Wybierano miejsca o strategicznym znaczeniu, jednak słabo bronione i w bezpiecznej odległości od głównych sił wroga. Wywiad jednak nie jeden raz pokazał, że nie ma zielonego pojęcia o tym co oznacza słabo bronione, czy bezpieczna odległości od wroga.

Droga w dół windy orbitalnej też nie należy do łatwych, lecz przynajmniej zawsze można było się cofnąć albo zostać zluzowanym przez inne oddziały. Była to uczciwa walka, gdy wygrywał ten kto miał więcej oddziałów i umiał je wykorzystać. Atakowało się, po czym się broniło przed kontratakiem, znowu się atakowało i znowu broniło do momentu, aż nie przybyło zastępstwo.

Desant był zawsze ruletką. RCF starało się usunąć tyle dział obrony przeciwbarkowej i przeciwlotniczej ile tylko to było możliwe, ale nigdy nie zniszczysz wszystkich. Z reguły umacniano nimi budynki takie jak porty kosmiczne, których nie można było zniszczyć nie spowalniając ofensywy na czas potrzebny do wybudowania choćby prowizorycznego lądowiska dla transportowców.

- Jakieś pytania?

- Czy wiadomo coś na temat warunków panujących na planecie, sir? Nie mamy żadnego info w Commanderze, a musimy powiedzieć chłopcom na co mają się przygotować. Po Malkavie IV wolę wiedzieć takie rzeczy wcześniej – pytanie padło ze strony najmłodszego ze wszystkich dowódców kompanii postawnego i wiecznie niedogolonego Kaskiego. Swoją pozycję zawdzięczał awansowi na polu bitwy, gdy w ciągu pierwszych minut wyeliminowanych zostało niemalże wszystkich oficerów. Wszystko przez to, że wywiad przekazał niepełne informację na temat składu atmosfery. W wyniku zatrucia trzeba było wycofać niemalże wszystkie oddziały, za wyjątkiem plutonu Kaskiego. Jako jedyni wzięli ze sobą hełmy z filtrami – wszyscy za wyjątkiem dowódcy, który jak potem stwierdził raport „prawidłowo postąpił nie biorąc własnej maski zgodnie z informacjami przekazanymi przez wywiad.”. Za wierną służbę dostał medal oraz bilet na jedną z odleglejszych placówek Imperium.

- Atmosfera jest klasy I.

Po sali poniósł się pomruk. Brali udział w wielu inwazjach, ale żadna jeszcze nie odbywała się w takich warunkach.

- Klasa I, sir? To w ogóle taka istnieje? - znowu odezwał się Kaski, który znał się lepiej na walce niż na terminologii używanej przy opisywani planet.

- Istnieje. Oznacza naturalnie równą ziemskiej. - powiedział z lekkim tonem wyższości siwowłosy Profesor zastępca podpułkownika. Najstarszy ze wszystkich obecnych na co dzień był wykładowcą akademickim, jednak z tylko sobie znanego powodu postanowił wstąpić z powrotem do wojska.

- Jak to możliwe? Przecież nikt jeszcze nie odnalazł planety nawet podobnej do Ziemi, a my mamy teraz przeprowadzić tam desant? Kto tam w ogóle mieszka? - wyrzucił z siebie Kaski.

- Ktokolwiek to jest naszym zadaniem jest go pokonać. - zakończył temat Lipszewski – jeżeli to wszystko to proponuje udać się do swoich podkomendnych. Za około godzinę znajdziemy się na orbicie.

Dowódcy kompanii rozeszli się w złych humorach. Nie odzywali się jednak do siebie. Szli poprzez wąskie korytarze pozbawione jakichkolwiek ozdób tylko oświetlone przez słabe światło mające w przestrzeni kosmicznej imitować noc.

Nikt jednak nie spał, wszyscy siedzieli w mesie, jedynym miejscy gdzie było naprawdę jasno oraz można było wypić i zjeść coś ciepłego o tej porze. Żołnierze sprawdzali ekwipunek po tysiąc razy byle tylko odwlec od siebie myśli o walce. Weterani rżnęli w karty na żołd i warty nie odzywając się więcej niż to jest potrzebne. Pod stołem leżały przygotowane plecaki, zaś przy wejściu oparte o ścianę karabiny oraz hełmy. Siedzieli już w lekkich, nie krępujących ruchów zbrojach składających się z napierśnika wykonanego z neoplastiku – niezwykle wytrzymałego, a przy tym nie ważącego dużo i łatwego w produkcji stopu nakładanego na ognioodporny kombinezon w barwach maskujących. Było to standardowe wyposażenie we wszystkich dywizjach desantowych. Ich zadaniem było zdobycie i zabezpieczenie stref zrzutu. Lądujące później regularne oddziały miały przejąć pałeczkę po nich. Przychodzi zazwyczaj na gotowe, bo desanciarze jak sami mówili „lubili porządek”. Poza tym nie mieli większej radości jak utrzeć nosa biednej pierdolonej piechocie.

Kaski zatrzymał się przy weteranach i bez słowa zaczął przypatrywać się grze w której stawka osiągnęła już wartość miesięcznego żołdu. W grze pozostało już tylko dwóch najstarszych stażem żołnierzy. Reszta kapitanów kierowała się do mesy oficerskiej.

- Wasze miny mówią więcej niż rozkazy. Znowu wrzucą nas w jakiś syf – stwierdził żołnierz z metalowym implantem oka. Słowa kierował do Kaskiego – Desant, czy siedzimy w gównie aż po szyję?

- Raczej desant. Gorsze jest to, że cholera wie co nas tam czeka. - Kaski wolał jeszcze nie mówić o rewelacjach związanych z atmosferą. - Jak marynarze nie zawalą sprawy to może po prostu zjedziemy windą.

- To lepiej odpuścić sobie od razu śniadanie. Królewscy lubią się spóźniać, a nie mam ochoty spadając zarzygać sobie munduru. - Podrapał się po głowie. - Skoro rozbijamy się, to nie ma co się oszczędzać. Sprawdzam cię ty stary oszuście.

Mówiąc to dorzucił do puli jeszcze kilka banknotów. Drugi karciarz z okrągłymi okularami uśmiechnął się na to z wyższością.

- Sam tego chciałeś Oczko. - odsłonił karty. - Full na asach.

- Spierdalaj Magister – wszyscy obecni roześmiali się na to. Wściekły weteran wstał od stołu mamrocząc pod nosem dalsze przekleństwa rzucając przy tym kartami. Wyszedł ze świetlicy.

- Skąd ty cwaniaku byłeś taki pewien, że wygrasz? - zapytał się Karski

- Nie byłem pewien. Tylko tak wyglądałem. - uśmiechnął się szelmowsko.

- Gadasz jak zawsze. - wtrącił jeden z żołnierzy z wyraźną irytacją w głosie - Prawda jest taka, że żadnemu z nas nie udało się ciebie ograć. Coś tu śmierdzi inteligenciku.

Karski przeczuwał problemy. Już niejeden taki domorosły cwaniaczek, czy szuler spadał ze schodów w batalionie. Oficerowie przymykali na to oko, a najczęściej nie mieli nawet żadnej metody, aby oficjalnie się czegoś dowieść. Takie sprawy były załatwiane za ich plecami. Sam się tym zajmował przed awansem.

Przypomniało mu się jak jeszcze na szkoleniu dopadli jednego co grał znaczonymi kartami. Przesadzili trochę. Nie zasługiwał wcale na to, aby wylądować w szpitalu – tak dużo nie stracili. Było ich trzech – wielki, blondyn na którego wszyscy wołali Norweg, szczurowaty Iwanewski i Kaski – więc cwaniaczek nie miał najmniejszych szans. Może gdyby się tak nie szarpał i nie próbował krzyczeć to Norweg oszczędziłby mu kułaka albo dwóch. Dobrze się jednak stało, bo przynajmniej sprawili, że przynajmniej jeden z kanciarzy stał się uczciwszym człowiekiem. Już otwierał usta, aby załagodzić sytuację, gdy drzwi się otwarły z hukiem.

- Odwalcie się od niego. Uczciwie wygrał. - Oczko wrócił z kolejnymi fantami. - Udowodnię wam, że można go, psia mać, ograć. Choćbym miał stracić ostatnią koszulę.


Profesor krążył po centrum dowodzenia. Przeglądał zdjęcia satelitarne prawdopodobnych celów. Jego adiutant w milczeniu śledził swego przełożonego. Podpułkownik wertował wydruk z zaopatrzeniem dla czołowych kompanii. Swoim zwyczajem mówił ni to do siebie, ni to do adiutanta.

- Wstępne rozkazy mówiły, że batalion będzie współpracował z 3. Brygadą Royal Marines. Przygotowują się oni już na orbicie, więc pewnie będą gotowi kiedy Krakowiak doleci. Do tego czasu będzie wiadomo czy desantujemy. 4. Brygada nie ma wielkiego doświadczenia w oczyszczaniu pierścieni planetarnych, możliwe nawet, że jeżeli natkną się na silny opór to zabraknie im ludzi i siły ognia. Wtedy stracimy wsparcie 3. Brygady i będziemy potrzebować więcej Rosomaków, aby mieć szansę utrzymania się na pozycjach do czasu uruchomienia portu. Każdy pluton musi mieć wsparcie przynajmniej jednego pojazdu. To daje razem dodatkowe sześć Rosomaków, które trzeba załatwić. Przyślij mi tu kwatermistrza i to biegiem – rzucił na koniec do swego adiutanta.

Gdy młody oficer wybiegł z centrum dowodzenia, Profesor usiadł wśród sterty papieru, wyciągnął fajkę, cybuch i powoli zaczął ją sobie nabijać tytoniem. Miał chwilę, aby pomyśleć. I klasa atmosfery... przecież to jest co najmniej podejrzane.

Nie może chodzić o ujednolicanie Odrodzonego Imperium – tylko jedna Ziemia miała taką klasę na całym obszarze, reszta to tylko kolonie o mniej więcej znośnych warunkach i cennych surowcach. Z rzadko trafiła się stabilna planeta na której opłacało się budować osiedla mieszkalne dla więcej niż 20 tysięcy mieszkańców. Mało które traktowane były jako ojczyzny, raczej jako miejsca pracy. A teraz informują nas o wojnie z planetą równą Ziemi. To chyba pierwszy taki przypadek.

Rekonkwista zaczęła się od buntu maszyn na Malkavie. Była to kolonia o strategicznym znaczeniu, gdyż prowadziły przez nią gwiezdne autostrady transportujące surowe energetyczne oraz materiały pędne dla zagłębi na przemysłowych planetach oraz stoczni kosmicznych. Zgromadzone pośpiesznie Siły Ekspedycyjne w skład, których wchodzi żołnierze wielu nacji, różnie uzbrojonych i mających problemy w komunikacji ze sobą. Parlament pragnąc tą bandę zagrzać do boju obiecywał liczne nagrody. Nie mogli się bardziej przeliczyć co do ich efektu. Wszyscy rzucili się w wir akcji bez planu działania. Poszczególne oddziały strzelały do siebie nawzajem przekonani, że na tych pozycjach znajduję się wróg.

Wobec precyzyjnych uderzeń maszyn, żelaznej dyscypliny taktycznej oraz doskonałej współpracy okazali się bezsilni. Całe Siły Ekspedycyjne zostały wybite do ostatniego człowieka. Najgorsze jednak, że w ręce maszyn dostała się część transportowców floty oraz kilka niszczycieli. Dzięki tym skromnym siłą możliwa stała się inwazja na dalsze planety.

Nieprzygotowane do wojny coraz to nowe kolonie padały ofiarami maszyn wzmacniając siłę ekonomiczną wrogów ludzkości. Przez długi czas sytuacja wydawała się beznadziejna. Ratunkiem okazali się studenci dwóch kierunków wspierani przez swoje uczelnie – informatycy, którzy włamali się do systemów maszyn oraz filozofowie, którzy stawiając pytania angażowali coraz większe pokłady mocy przeliczeniowej procesorów. Te akcje dywersyjne kupiły czas tak potrzebny na szkolenie i odbudowę armii.

Teraz to ludzkość była w ofensywie. Nie dalej jak miesiąc odbili kolebkę buntu – Malkav – płacą jednak straszną cenę. Do tej pory większość kompanii ma stan osobowy znacznie poniżej dopuszczalnej normy, a i tak nasz batalion wyszedł w najlepszym stanie Zostawali na tym kawałku skały blisko połowę dywizji. Tak wielu młodych ludzi: Koterski, Marsonski, bracia Zachowscy zostali pochowani na tej jałowej ziemi z dala od bliskich. Wielu nigdy nie znaleziono, całe plutony znikały w przepastnych podziemiach, gdzie znikał sygnał i nie można było ich odnaleźć albo dusili się w trującej atmosferze zaraz po lądowaniu, bo wywiad twierdził, że wszystko jest w porządku. Pieprzeni idoci. Pamiętał jak wsiadali do barek gotowi do boju z zaciśniętymi zębami i strachem w oczach. Kiedy zaczyna się desant nie ma odważnych, nie wierzcie filmom. Jest tylko potężny ucisk w trzewiach, wstrząsy gdy pociski wybuchają w pobliżu, jęki pancerza rozgrzanego do czerwoności. Powietrze jest tak gorące, że tylko adrenalina utrzymuje cię przy świadomości, bo płuca już dawno temu poddały się. Niektórzy już wtedy włączają maski, aby uzyskać choćby odrobinę więcej tlenu. Najgorsze jednak są głosy. Ludzie wzywający imiona bliskich – matek, ojców, żon, dzieci, narzeczonych. To jest już bez znaczenia, bo i tak nie wiesz kim jest siedząca obok ciebie osobą krzycząca ile tylko starczy sił w płucach „Kochanie, ja nie chcę tu być!”. Niektórzy się modlą, lecz nie różnią się specjalnie od tych którzy krzyczą z przerażenia do tego stopnia, że będą zbyt zachrypnięty, aby poznać go przez radio. Wtedy jakiś wyjący pocisk zrykoszetuje od powłoki ochronnej na chwilę uciszając cały ten jazgot. Te kilka sekund ciszy, gdy wszyscy myślą „Żyjemy? Czy może nawet nie zauważyliśmy, gdy odłamki nas poszatkowały i teraz umieramy?”wykorzystuje sierżant starając się ze wszystkich sił przebić swymi okrzykami. Nie uspokaja nikogo. Próbuje sam wziąć się w garść.

Pamiętał Koterskiego, który zawsze podczas desantu śpiewał ile miał tylko siły w płucach. Okropnie fałszował, ale wszyscy wiedzieli, że tak długo jak nie zamilknie nic im się nie stanie. Ten dwudziestolatek przeżył wszystkie swoje rzuty.

- Jak to szło... taka smutna pieśń... - mamrotał pod nosem - „Przy stołach współczucia nurzają się w winie i obcym śpiewają o tej co nie zginie. Swą krew ocaloną oddają za darmo każdemu kto zechce połączyć ich z armią. Farbują mundury wędrują przez kraje i czasem strzelają do siebie nawzajem. Pod każdym sztandarem byle nie białym, szukają zwycięstwa rozbite oddziały1

Taki inteligentny młody człowiek. Wydawał się być nieśmiertelny. Został niemalże przecięty na pół pierwszą serią, chwilę po opuszczeniu barki. Wywiad po raz kolejny dał się zmylić i zrzucił naszych prosto w sam środek zgrupowania maszyn. Konał jeszcze dwie godziny – taki był uparty. Podobno śmiał się jeszcze do wysiadających chłopaków, że zobaczę się w kantynie, ale w to już nikt nie wierzy. Nawet dawka morfina jaka była automatycznie wstrzykiwana przez pancerz przy zranieniu nie mogła uśmierzyć tego bólu. Najpewniej wył, może nawet prosił, aby go dobili.

Nikt nie miał odwagi tego zrobić. Umarł w wyniku wykrwawienia oraz rozległych obrażeń.

Po jego śmierci przestał już rozróżniać twarze nowych rekrutów. Wszystkie wydawały się tak boleśnie podobne do zmarłych, gdy wsiadali w pełnym rynsztunku bojowym do barek.

Profesor nachylił się nad mapą przedstawiającą strefy zrzutu batalionu. Teraz, gdy oglądał je wszystkie coś mu nie grało. Widział wyraźnie znajome kształty, nie mógł sobie jednak przypomnieć skąd.

Wtedy go olśniło.


Pas orbitalny

4 Brygada Royal Marines, 50 Komando, Kompania F, Pluton 2., Sekcja Kaprala Dovera


- Do wszystkich – raport! - wybuch wstrząsnął całą stacją. Poszycie było uszkodzone w wielu miejscach. Komputery w pancerzach osobistych Marines włączyły magnetyzery mające utrzymać ich w miejscu, nie pozwalając wylecieć w przestrzeń kosmiczną.

Kapral Dovers słuchał napływających komunikatów od członków sekcji. Ślicznotka zaliczyła zderzenie z większością sprzętu jaki wylatywał przez dziurę. Twierdzi, że nic jej się nie stało, ale tak to jest jak jest się jedyną kobietą w oddziale – nawet jakby uderzenie wybiłoby jej bark albo rozbiło szybę ochronną haratając twarz, to by się nie przyznała. Z tego co zdążył zauważyć to leżała plecami na pokładzie stacji w pozycji jakby próbowała zrobić mostek. Po trafieniu przez metalowy stolik nie dała rady ustać.

- Co to, kurwa, było? – nadała na ogólnym kanale Ślicznotka, wysoka i szczupła kobieta zamknięta w pancerzu osobistym wyglądała niczym prawie dwumetrowy rycerz ze średniowiecza zakuty w zbroje. No poza tym, że w pancerzu był zapas tlenu na dwanaście godzin, mógł wytrzymać ostrzał z niemalże każdej broni ręcznej oraz posiadał wbudowany wielopoziomowy system komunikacji oraz dowodzenia. Powoli wyprostowywała się. Cały jej pancerz był pokryty śladami po zderzeniach z rozpędzonymi przedmiotami codziennego użytku.

- Kto ci kazał podchodzić do tego kolesia? Nie nauczyłaś się niczego w czasie służby? - Dover zdenerwował się, bo prawie straciłby ośmiu żołnierzy przez jedną pułapkę – Pewnie od dawna był martwy, a ładunek był podłączony do jakiegoś czujnika, który uruchomiłaś gdy podeszłaś.

- Kapralu widziałam jak się poruszał, a odczyt na moim HUD-dzie wskazywał, że ciągle żyje. Nie spodziewałam się, że będą działać tak samo jak maszyny, to było by... - słowa zawisły w powietrzu. Nikt nie chciał ich dokańczać. W sumie łatwiej było myśleć o przeciwniku jako o potworze, który wykorzystuje własnych ludzi jako żywe pułapki.

- To nie ma znaczenia Ślicznotko, mamy rozkazy i trzeba się ich trzymać. Nikogo nie ratować. Mamy oczyścić windę przed przylotem Krakowiaka i desantowców. Musimy to zrobić to tak szybko jak to tylko możliwe. Macie dwie minuty przerwy na ogarnięcie się i sprawdzenie czy wszystko działa po czym lecimy dalej. Wyprzedzamy pozostałe sekcje o trzy do czterech minut, więc i tak będziemy do przodu.

Kapral korzystając z chwili czasu odtwarzał w pamięci komputera wydarzenia ostatnich minut. Ten człowiek naprawdę jeszcze żył. I z jakiegoś powodu, gdy tylko nas zobaczył wysadził się w powietrze. Za cholerę nie mógł tego zrozumieć. Przecież mógł się poddać – wobec ludzi dalej obowiązywały konwencje.

- Do wszystkich oddziałów. - w interkomie rozległ się głos oficera dowodzącego operacją. Mówił czysto i wyraźnie z perfekcyjnym akcentem wychowanka, której z elitarnych szkół wojskowych. Innymi słowy typowego zadufanego w sobie dupka - Wycofać się na ustaloną we wcześniejszych rozkazach linię obrony. Przygotować się do odparcia kontrataku. Możliwy kontakt z ASO – przygotować ładunki EMP.

W duchu wszyscy ucieszyli się, że wrócą do tego co znają – ASO czyli Automatyczne Systemy Obrony były niczym innym jak robotami z którymi walczyli już od dawna. Koniec problemów z tym czy to żyje czy nie. Maszyna z założenia jest martwa, trzeba tylko dopilnować, aby przestała się ruszać.

    • Słyszeliście rozkazy, wycofujemy się. Desantowcy odwalą za nas najgorszą robotę.


HMS Krakowiak

Inwazja – 0


- Royal Marines dali dupy, musimy więc zapakować się w barki i spaść na te obiekty. - Karski włączył holograficzną mapę, najpierw w dużej skali tak, aby wszyscy mogli się przyjrzeć gdzie będą lądować inne kompanie, później powiększał ją aż ukazały się budynki, posterunki, a nawet malutcy, lecz widoczni żołnierze wroga. - Najważniejszym celem jest zniszczenie dział obrony przeciwlotniczej i orbitalnych. Dopiero, gdy zamilkną regularni odważą się wylądować. Następnym celem w kolejności jest zdobycie przyczółków na Wzgórzach 412 i 414, które mogą zostać użyte jako zapasowe lądowiska. Dają nam również możliwość prowadzenia ostrzału miasta.

W małej sali stała już cała kompania pilnie wsłuchana w Karskiego. Nie prowadził on odpraw wyłącznie dla dowódców plutonów – od desantowców oczekuje się czasem rzeczy niemożliwych, a w trakcie wykonywania takich działań często giną kaprale, sierżanci i każdy kto wykazuje inicjatywę. Potrzeba więc jest ich duża pula. W wypadku kompanii C byli to wszyscy żołnierze.

- To wszystko. Za dwadzieścia minut widzimy się w barkach w pełnym rynsztunku bojowym. Weźcie zapasową amunicję oraz żywność – najpewniej trochę potrwa zanim pojawią się regularni. Rozejść się.

Karski znał swoich żołnierzy i wiedział, że za dziesięć minut będą już siedzieć w prostokątnych puszkach z wzmacnianych włókien węglowych przygotowani na wszystko co tylko mogą przeżyć na powierzchni planety.

W pustym pokoju została już tylko jedna osoba. Niski mężczyzna o szerokich barkach – kapitan Polidzki – czekał na niego. Zazwyczaj nie rozmawiali przed walką, dopiero gdy wszystko było zapięte na ostatni guzik pozwalali sobie na luksus rozmowy. Chyba, że było to coś naprawdę poważnego.

- Coś tu śmierdzi - zaczął Polidzki – ty też o tym wiesz, prawda.

Jeżeli Karski mógł być z czegoś znany to z pewnością był to nos do kłopotów. Potrafił je wyczuć na rok świetlny.

- Wszystko tutaj śmierdzi. Wiesz, że zablokowali nam dostęp do raportu Królewskich? Nawet nie wiem jakiego sprzętu używa wróg, a w dodatku te mapy są strasznie okrojone. Nie dali nam nawet możliwości sprawdzenia terenów na więcej niż sto kilometrów wokół stref lądowania.

- Wierzę jednak, że jakoś dostałeś mapy w większej skali. Nie będę pytał skąd je masz, ani nie będę ci robił żadnych problemów. Dostarcz je tylko Profesorowi ASAP. To jest rozkaz bezpośrednio od neigo.

Karski zdziwionym zmarszczył czoło. Z każdą chwilą to wszystko robiło się coraz dziwniejsze.

- Tak jest. Mogę jednak zapytać po co mu one?

Polidzki tylko wzruszył ramionami i powiedział.

- Sam chciałbym wiedzieć.


Ściąganie do kompanii największych szuj i wyrzutów miało swoje zalety. Na przykład Karski miał w swoim oddziale interesującego młodego chłopaka, któremu dano wybór wojsko albo więzienie. Chudy, niewysportowany i słabowity miał ciężkie życie w oddziale, ale tylko do czasu, aż ktoś nie odkrył, że Młodego dopadli po dwóch latach ścigania agenci MI-5 pod zarzutem włamywania się do tajnych baz danych. Wtedy okazało się, że za ochronę przed tępakami i przełożonymi może załatwić ekstra urlop lub pensję zamieniając kilka cyferek w systemie.

To on załatwił dodatkowe mapy, dane o planecie i jej atmosferze – tak samo jak na Malkavie. To że oficer był idiotą i nie chciał ich słuchać to był już jego problem.

Karski wszedł do kajuty Młodego, który kończył już przygotowania do zrzutu. Za wysoki i za chudy – tak chyba można najlepiej opisać najlepszego hackera w armii. Sprawiał wrażenie zbudowanego z tyczek stracha na wróble.

- Dzisiaj nigdzie nie lecisz. Tutaj masz zwolnienie. - Karski rzucił swojemu podkomendnemu chip.

- Przewlekła biegunka? To coś takiego zwalnia z rzutu bojowego?

- A jak sobie wyobrażasz spadanie z kimś takim? Zresztą cicho bądź bo mam do ciebie ważniejszą sprawę. Znalazłeś coś jeszcze na temat tej planety?

- Tak, szefie. Już pokazuję – jeszcze nie skończyłem przebijać się przez zabezpieczenia, ale trochę już mam chociaż momentami brzmi jak bełkot szaleńca. - Młody rozwinął ekran i dotknięciem wyposażonej w gniazdo ręki usztywnił go i podłączył.

- Projekt Golem? Sprawdzałeś o co może chodzi?

- Oczywiście. Golem to gliniana istota, która Żydowscy kabalarze ożywiali, aby bronić się przed pogromami. Taka wczesna odmiana problemu duszy w maszynie.

Karski czytał dalej nie zwracając już uwagi na to co mówił Młody. Nagle jego wzrok natrafił na dziwne zdanie. Przeczytał je jeszcze raz i jeszcze raz.

„Istnieje tylko jedna planeta z atmosferą klasy I.”


Magister nie znosił spadania. To była najgorsza część ich roboty. Teraz mógł tylko zamknąć oczy i wsłuchiwać się w pociski rykoszetujące od pokrywy ochronnej barki, salwy wystrzeliwane przez myśliwce RCF oraz wybuchy, gdy któryś został trafiony przez wiązkę z dział przeciwlotniczych.

Amortyzatory gwarantowały, że przeciążenia nie zabiją ich, lecz na tym kończył się luksus. Gdyby nie wiązadła do których byli przypięci już dawno temu zamieniliby się w krwawe plamy na ścianach i suficie.

Coś huknęło zaraz obok. Magister otworzył oczy. Zapaliły się czerwone lampy. Usłyszał głos pilota. Chyba pierwszy raz – brzmiał dziwnie spokojnie jak na treść, którą im przekazywał. Może to był automat?

- Zostaliśmy trafieni, powłoka ochronna uszkodzona, przygotować się na awaryjne lądowanie. Punkt zbiorczy zgodnie z planem.

Wokół Magistra zamknęła się bańka. Pole siłowe wytrzyma tylko kilka minut, ale powinno to wystarczyć, aby zdążył dotrzeć do punktu. Zatrzaski się otworzyły, a każdy złapał za karabin.

Wystrzelono ich w kierunki ziemi wszystkich naraz. Tak mieli większe szanse przeżycia. Dwie, może trzy sekundy później barka zamieniła się w siekającą rozgrzanymi do białości odłamkami kulę ognia Kilka baniek nie wytrzymało naporu i pękło. Ci którzy byli w środku pewnie nawet nie poczuli co ich zabiło.

Po dziesięciu sekundach przegrupowywał się razem ze swoim plutonem. Kilku wciąż brakowało, ale nie było czas. Trzeba jak najszybciej uciszyć działa. Postanowili podzielić się na dwie grupy – jedni zajmą się przeciwlotniczymi działami, drudzy orbitalnymi. Oba stanowiska nie były mocno umocnione, więc szybki szturm załatwi wszystko za jednym zamachem. Stacjonarna obrona ma to do siebie, że jak ją obejdziesz robi się już bezużyteczna.

Pobiegli w kierunku plujących ogniem stanowisk. Nikt do nich nie strzelał – pewnie sądzili, że jak zniszczyli barkę to oni też zginęli. Przekonają się na własnej skórze, że jest inaczej. Nie zatrzymując się skosili krótką serią pierwszego żołnierza, który miał pecha ich spotkać. Był tak zaskoczony, że nawet nie krzyknął.

Z następnymi nie poszło już tak lekko. Osłaniali się i cofali w zależności od potrzeby. Najgorsze było to, że umieli improwizować, coś czego maszyny nie opanowały do tej pory. W końcu udało się ich oskrzydlić i wepchnąć do bunkrów. Potem starczyło tylko wrzucić do środka kilka granatów, aby zamienić bezpieczne schronienie w rzeźnię pokrytą flakami i krwią.

Magister tymczasem zajął się czyszczeniem pomieszczeń. Wrzucał granat, wpadał do środka, dobijał tych co przeżyli.

Wtem stanął nagle jak wryty.

Celował sam do siebie. Tylko, że tamten miał inny mundur i był szybszy. Oddał dwa strzały z pistoletu, zanim zdążył zdziwić się tym, że widzi swoje lustrzane odbicie.
Głowa klona Magistra eksplodowała czerwienią i odłamkami kości.

1Jacek Kaczmarski „Rozbite Oddziały”