Rozdział I Bajki, książki - Kłamstwa

Posted by Konrad | Posted in , , , | Posted on 13:16

BAJKI, KSIĄŻKI: KŁAMSTWA

Rozdział I Rozdarcie
Mateusz Solidzki z zdziwieniem patrzył na mężczyznę, który przed chwilą dzwonił do jego drzwi. Myślał zawsze, że w dobrych dzielnicach takich ludzi dyskretnie zabiera się z ulic, a z całą pewnością nie wpuszcza się ich do apartamentów. Nie pomogło mruganie, ani wycieranie oczu. Dziwak stał jak stał, nietknięty przez próby delikatnego wypchnięcia go z poukładanej rzeczywistości Pana Solidzkiego.
Dość wysoki dwudziestoparoletni mężczyzna z cylindrem na głowie wyciągnął rękę na powitanie, a nie doczekując się żadnej odpowiedzi schował ją do kieszeni swojej czarnego, lekko znoszonego fraku. Zupełnie niezmieszany podał trzymaną między dwoma palcami, wskazującym i środkowym, wizytówkę. Uśmiechnął się delikatnie unosząc kącik ust. Jeszcze nie można było wyczytać w jego postawie żadnej drwiny, ale stan nie miał utrzymać się długo. Staromodna laska spoczywała wciśnięta między rękę, a bok mężczyzny wystając głownią ze złota w kierunku drzwi. Była bez wątpienia wykonana z prawdziwego drewna, a misterne zdobienia sugerowały wysoką cenę.
Powoli zdający sobie sprawę z tego co się dzieje Pan Solidzki wziął prostokątny kartonik z nadrukowanym gotyckimi literami stylizowanymi na XV-wieczną kartografię z napisem – Nikodem Marlow, pisarz, prozaik, komentator życia oraz przestrzeni. Nazwisko nie mówiło nic Mateuszowi, chociaż należy dodać, że nigdy nie interesował się specjalnie słowem pisanym ponad raporty na temat wydajności jego przedsiębiorstw. W zasadzie to nawet, gdyby miał ochotę zapoznać się z choćby częścią interesujących dla przeciętnego odbiorcy książek to by mu nie starczyło czasu. Prowadzenie firmy jest trudnym i czasochłonnym zajęciem, a już w ogóle prowadzenie trzech na raz, w dodatku nie mając oficjalnie z żadną z nich czegokolwiek wspólnego.
Podejrzewał jednak, że ten pisarz będzie chciał wyciągnąć od niego pieniądze na jakąś książkę. Miał zamiar rozegrać to tak jak ze wszystkimi przychodzącymi po jałmużną, to znaczy wysłucha go, po czym odpowie, że oddzwoni – każdy kto siedzi choćby trochę w branży wie o jednym – mecenasi nigdy nie dzwonią, albo zgadzają się od razu albo nigdy. A cała ta formułka jest tylko odrobiną litości dla nieszczęśników ją słyszących.
- Co więc pana sprowadza, Panie Marlow? - zapytał tonem człowieka nie mającego czasu na grzeczności, ani tym bardziej na wysłuchiwanie rozlicznych zalet produktu mu wciskanego. Pan Solidzki całą swoją osobą chciał już na wstępie powiedzieć “nie”.
- Przede wszystkim muszę przeprosić pana z całego serca, próbowałem umówić się z panem, ale natrafiłem na mur nazywający się bodajże Ewa. Twierdziła, że jest pana sekretarką, a na potwierdzenie swoich słów zawołała ochroniarza, który w sposób, delikatnie rzecz ujmując, niegrzeczny wyprosił mnie z budynku. Nie mając innego wyjścia postanowiłem przekazać osobiście tą o to pierwszą kopię mojej nowej powieści której Pan, pani Ewa oraz jeszcze kilka innych kobiet różnego pochodzenia są bohaterami. - nie wiadomo skąd w rękach mężczyzny pojawi niezbyt gruba może mająca sto parę stron książka z okładką przedstawiającą łysiejącego, grubszego już businessmana obejmującego dwie znacznie młodsze kobiety w samej bieliźnie. Bez wątpienia mogła ona z łatwością wybić się w mediach jako przykład staczania się dzisiejszej kultury. Jednak nie to sprawiło, że serce Mateusza Solidzkiego zaczęło walić jak oszalałe. Krople potu pojawiły się na jego czole. - Widzę, że spodobało się panu pierwsza strona. Jednak nie ocenia się książki po okładce – proszę o to egzemplarz dla pana z moim podpisem. Mam jeszcze jeden przedpremierowy, ale ten jest przeznaczony dla pana szanownej małżonki. Może wie pan gdzie się ona teraz znajduje była bardzo nią zainteresowana?
Myśli Solidzkiego biegały w bezmyślnym amoku. Wszystko co miał przepisał na żonę, aby móc spokojnie odeprzeć zarzuty prasy o zasiadanie w radach nadzorczych trzech przedsiębiorstw, które ostatniego czasu dostały bardzo dochodowe kontrakty na wyposażenie armii. Teraz już sprawa przycichła, ale musiał uważać. W końcu powoli zbliżał się termin wyborów, a pożyczki jakie wziął na zakup akcji, mieszkania oraz nowego samochodu spłaci jedynie jeżeli zostanie ponownie wybrany na posła. Przez tą publikację mógł stracić nie tylko firmy, ale również dużą ilość głosów. Szczególnie, że podczas ostatniej kampanii był wykreowany na głowę idealnej rodziny, przykładnego ojca i wiernego małżonka. Teraz bezmyślnie trzymał książkę, która była jego wyrokiem jeżeli czegoś nie zrobi. Słowa nie chciały przejść jednak przez gardło, a język zamienił się w twardy nieruchomy kołek. Nie był w stanie nic zrobić, absolutnie nic tylko patrzeć się rozszerzonymi ze zdziwienia i strachu oczami na dziwaka stojącego przed nim.
- Wiem, że jest pan nadzwyczaj zapracowanym człowiekiem, dlatego dam panu tydzień na przeczytanie jej. Niestety nie posiadam telefonu więc nie może pan do mnie oddzwonić – uśmiechnął się szyderczo jakby zdając sobie sprawę z tego co jeszcze kilka minut temu myślał Solidzki. - więc będziemy musieli się już teraz umówić. Niech będzie Kawiarnia Pod Różą, bez wątpienia wie pan jak tam trafić, dokładnie za osiem dni. Powie mi pan wtedy jak się panu podoba treść książki. Mam nadzieje, że pan przyjdzie. A teraz wybaczy mi pan, ale muszę uciekać. Lada moment pojawią się ochroniarze, a ja mam już dosyć twardych lądowań na chodniku. W takim razie do zobaczenia za osiem dni. Życzę miłej lektury.
Po czym tajemniczy mężczyzna złapał laskę, donośnie stuknął ją o podłogę, odwrócił się i spokojnym, lekko tanecznym krokiem poszedł w kierunku schodów. Pogwizdywał sobie przy tym “Dziadka do orzechów”. Chwilę później nie było go widać, a odgłos laseczki uderzającej o podłogę w takt jego kroków miał już nie opuszczać Mateusza do końca życia. Niczym tykanie zegara odmierzał czas na swój lekko taneczny sposób.
Pozostał sam ze swoimi myślami. „Kawiarnia Pod Różą”? Nie znał takiego miejsca. Nie miał zielonego pojęcia nawet w jakiej okolicy mogła się znajdować. Tak więc upił się. Tego dnia i następnego i kolejnego.
Nie wytrzymał tygodnia. Ukrył książkę pośród dziesiątków podobnych stojących w bibliotece. Nie będąc zdolnym pójść na spotkanie z potworem, który go tak okrutnie oszukał, zakpił z jego tajemnic. Skazał na niekończące się rozprawy, błyski fleszy, nagłówki w prasie. A co najgorsze zmuszał do wysłuchania długiego, pełnego najczystszej rozpaczy płaczu. Oczyma wyobraźni widział te wielkie łzy niszczące staranny makijaż. Ideał piękna rozbity brutalnym pchnięciem prosto w serce.
Mateusz Solidzki wybrał prostszą drogą. Potem poszło już z górki. Wprost do piekła.
***

Proszę, nie osądzajcie mnie. Czy tworząc dzieła o grzechach ludzkich wykraczam poza dozwoloną przez moralność ramę? Z całą pewnością nie. W końcu każda wielka opowieść, chociaż nie zawsze jest ona obszerna, mówi o grzechu. Biblia, Lord Jim, Władca Pierścieni – nie uciekniecie od słabości ludzkich. Sam fakt pisania o nich jest objawem niezdolności do choćby udawania, że jesteśmy doskonałymi, moralnymi istotami. Ja już nie udaję, nie dopisuję w napisach końcowych “zbieżność zdarzeń i nazwisk jest przypadkowa”. Co z tego, że i tak wiecie o kim jest mowa?! Chodzi o odwagę, aby stanąć wyprostowanym wykrzykując winy innych oraz o siłę, żeby przetrwać burzę jaka się rozpęta. Bowiem zawsze, gdy kogoś oskarżysz, odsłaniasz siebie samego – dajesz pretekst pozwalający na wytknięcie wszystkich drzazg i belek, które masz w swoim oku. Nieprzypadkowo mówię to po wypitej połówce. Mi się rozwiązał język, wam otworzyły uszy. Nie martwcie się jeżeli coś was przerazi. Przed nami jeszcze wiele toastów i jeszcze więcej kieliszków – dostajecie ode mnie wybór: alkohol i zapomnienie albo gadanina i rozterki.
Pijmy, więc jak chcecie, ale pozwólcie mi dalej mówić. Nie uciszajcie przypadkiem, w końcu i tak nasza pamięć umrze utopiona w wódce. Bawmy się, tańczmy i pieprzmy się do woli, aż po sam kres czasu. Kto powie, że źle robimy? Było tak, jest i będzie – cóż to za cudowne powiedzenie! Jesteśmy w piekle, bo w niebie byłoby potwornie nudno. Przestrzegać wszystkich tych przykazań, nakazów i zakazów, kiedy robiło się to całe życie byleby się tam dostać. A potem jedno wielkie gówno. Tyle się męczyłeś po to, aby dalej, już z gwarancją wieczności, się tym przejmować. Otwórzcie wino, bo wódka nie jest dla poety! Zaczynam gadać prawdziwe głupoty, rzeczy o których nikt nie wie albo przynajmniej nie powinien wiedzieć. Nieświadomość to prawdziwe błogosławieństwo, a ignorancja to cnota godna świętych. Pomyślcie, gdyby pranie po pysku byłoby powszechnie akceptowane to czy byście skorzystali i wygarnęli temu lub owemu z pięść prosto w to niewyparzone ryło? Nie musicie odpowiadać w końcu każdy zna odpowiedź.
To jak nas inni postrzegają czyni nas takimi jakimi jesteśmy. To, że jestem pijany daje mi prawo mówić wszystko, w końcu pijany prawdę ci powie. I to pewniej niż jakaś wróżbitka, która wcześniej była prostytutką. Ach przepraszam jestem narąbany – powinienem powiedzieć, że była kurwą. Na trzeźwo nie ma mowy o takich słowach. Mamy być grzeczni, zdrowi i gotowi do poświęceń, ale tylko wtedy gdy ktoś widzi, ale kiedy będziemy mieli z tego jakieś korzyści. No i przede wszystkim jesteśmy zakłamani. Nigdy nie mówimy o czym myśli, co nas męczy, a co wkurwia. W końcu żyjemy w społeczeństwie, a ono ma swoje prawa i reguły. Dlatego każdy człowiek mający w sobie choćby cień duchowej słabości sięgnie po alkohol, aby móc pogadać tak jak ja teraz, a potem zwalić wszystko na wódkę, albo mieszanie, bo “normalnie to mogę wypić znacznie więcej i nic mi nie jest”. Wolność duszy oto co oferuje nam każdy wypity kieliszek – możliwość myślenia na tematy zbyt banalne lub zbyt podniosłe jak na naszą codzienną pozę. Możemy na chwilę zrzucić maskę i rozejrzeć się dookoła na tych wszystkich ludzi pijących z nami. A nawet możemy przez chwilę uwierzyć, że oni słuchają i czują to co my. Cudowne życie żura, zniszczonego przez swobodę życia.
Bo jak wszystko, wolność ma swoją cenę.
Mówiąc to A. zakołysał się i z wdziękiem tancerza padł twarzą na stół. Puste siedzenia nie wybuchły śmiechem na widok porażki z alkoholem. Chociaż powinny.

***

Masywne monstrum ukrywało się za drzwiami posiadłości w bogatej dzielnicy. Zwały tłuszczu ledwo przykryte kołdrą. Wielkie, pulchne palce szukające po omacku czegoś co mogłoby zaspokoić niekończący się głód. Zamknięta w tej potwornej karykaturze ciała młoda kobieta powoli zmierzała ku światłu w tunelu..
- Umieram... - ledwo szept zdołał się wydostać z pyzatej twarzy. Czy miał być to krzyk? Ostatnia próba zwrócenia uwagi świata na uwięzioną duszę? Jeśli tak to była jedynie karykaturalną groteską.
- Tak. Niedługo umrzesz – zwyczajnie ubrany mężczyzna powiedział tak delikatnie jak to tylko było możliwe. Słowa i tak zabrzmiał mocniej niż tego chciał. - ale nie martw się tym. W końcu ludzie zabijają się, aby dostać się do zaświatów.
Spróbował uśmiechnąć się chcąc choćby odrobinę podnieść na duchu monstrum żyjące w tej złotej klatce. Spojrzał na wciśnięte między fałdy tłuszczu oczy, próbując odnaleźć w nich cień radości. Widział tam jednak tylko strach przed nieznanym.
- To ty...
- To ja.
- Dlaczego ?
- Nie wiem, nie wiem, nie wiem – kłamał. Jeżeli istniał skutek to musiała istnieć też przyczyna.
- A co jest ...
- Nie wiem – znowu kłamał. Drugą stronę znał nawet lepiej niż tą.
Spojrzał w kierunku drzwi. Zamknął oczy i położył dłoń na czole potwora. Chwila ukojenia i zrozumienia pośród sztormu nienawiści, odrzucenia, pogardy miała wartość większą niż całe złoto świata. Nie mógł jej dać nawet tego. Nie taka była jego rola.
Po chwili serce przestało bić. Uwolniona dusza spojrzała z radością na swego wybawcę. Widziała go w jego naturalnej postaci pozbawionego blasku oraz maski.
Zwykły mężczyzna, średniego wzrostu o niebieskich oczach i ciemno blond włosach siedział zgarbiony pod ciężarem swoich obowiązków. Nawet zmęczony służbą nie mógł pozwolić sobie na odpoczynek, gdyż wiedział, że wtedy nie powróci już do niej, a nie mógł z niej zrezygnować. Dlatego był pewien – nie mógł sobie pozwolić na chwilę bezczynności. Wstał, wyprostował się i ruszył w kierunku drzwi.
Dusza próbowała go jeszcze dogonić, lecz była dalej przykuta niewidzialnym łańcuchem do ciała. Miała tyle pytań! Szarpnęła raz, drugi, trzeci, ale na próżno. Dalej była uwięziona! Pełnym rozpaczy głosem krzyknęła:
- Dlaczego musiałam umrzeć z głodu?
A. spojrzał na nią, po czym wskazując na pełen jedzenia pokój powiedział:
- Czym miałaś się najeść?
***
- Czego chcesz ?! – przepity głos skacowanego mężczyzny pełen był wrogości. Czy była ona spowodowana jedynie syndromem dnia poprzedniego nie wiem. Nie ulega jednakże wątpliwości, że gdyby dać mu teraz jako broń łyżeczkę wody, to z całą pewnością by spróbował w niej utopić rozmówcę.
- Znowu się bawiłeś w człowieka. A. czy ty nigdy nie zrozumiesz, że to ci w niczym nie może pomóc?
- Co ty, kurwa, wiesz na ten temat? Przecież jesteś cholernym pracownikiem miesiąca, wzorem wszelkich cnót, przykładem posłuszeństwa i karności. A jakby tego było mało jesteś bezlitosny. Ja tak nie umiem. Muszę wypić, aby móc jakoś to robić. Jak nie wyrzucę tego z siebie to zdechnę, obumrę, rozpłynę się w tym całym gównie.
- A jak pijesz to kim się stajesz? Normalnym człowiekiem? Zapomnij o tym, powinieneś wiedzieć równie dobrze co ja, że niemożliwym jest powrót z tej drogi. Miałeś przecież wybór.
Skacowany mężczyzna na którego Nikodem mówił A. roześmiał się, ale w jego oczach niebezpiecznie zabłysły. Kac zdawał się ulotnić gdzieś, a jego miejsce zastąpił kolor czystego nieba. Rysy twarzy wyostrzyły się, a cień niebezpiecznie załopotał. Blask zgasły jednak błyskawicznie pozostawiając jedynie najzwyklejsze na świecie niebieskie oczy przepitego człowieka.
- Z nas wszystkich ja jeden nie miałem wyboru. Pamiętaj, że byłem pierwszy, a moja służba trwa dłużej niż jesteś w stanie sobie wyobrazić.
- Dlaczego więc się oswoisz się z nią. Jeżeli mi się to udało to tobie również powinno.
- Ty byłeś człowiekiem. Kończmy ten temat, czas wstawać.
Teraz można dopiero opisać owego A. Jest on wysokim blondynem z długimi do ramion włosami. Nie przywiązuje do stroju żadnej wagi, zakłada najczęściej to co akurat ma pod ręką. Najczęściej są to czarne jeansy, chociaż w zasadzie ich kolor należy opisać jako sprany albo już prawie szary. Do tego jakaś bluza albo sweter. Zimowa, wilgotna pogoda nie zachęca do spacerów na samym t-shirt. Deszcze, mgły, chłodne wschodnie wiatry wszystko to wyciągnie ze człowieka ciepło. Dlatego przed wyjście z mieszkania narzucił na siebie jeszcze stary prochowiec.
A. grzebiąc po kieszeniach za kluczami wyciągnął papierosa, którego włożył do ust jednak nie zapalał. Dopiero, gdy udało mu się w końcu zamknąć obdrapane drzwi, wyciągnął zapalniczkę zzipo i spokojnie zapalił. Zaciągnął się głęboko dymem i wpatrzył w drzwi sąsiedniego mieszkania. Były białe i stare, jednak nie zniszczone. Ktoś o nie dbał, ale nigdy nie widział tego kogoś. Słyszał już różne historie związane z tym miejscem. Tylko z tego powodu zgodził się w ogóle tu zamieszkać. Coś go przyciągało do tych drzwi, lecz nigdy nie odważył się zapukać.
Należy wspomnieć, że A. bał się ludzi. Konieczność kontaktowania się z innymi przerażała go. Nie wiedział co mówić, jak się zachowywać, czy nawet co zrobić z rękoma. Nie potrafił zrozumieć innego człowieka. Słyszał jego słowa, ale wszędzie widział drugie albo nawet i trzecie dno. Ta różnorodność wśród ludzi była czymś prawdziwie strasznym.
- Powiedz mi tylko jedną rzecz: dlaczego pijesz, przecież tak samo jak ja nie możesz się upić, ani tym bardziej nie możesz mieć kaca. Po co więc to robisz?
- Chyba żeby móc siebie samego okłamać. - zamyślił się na dłuższą chwilę. - i chyba po to, aby porozmawiać z ludźmi.
Nic więcej nie mówiąc wyszli na zewnątrz. Szare identyczne bloki zamieszkałe przez nieznających się prawie wcale ludzi. Jest ich tu zbyt wielu, aby ktokolwiek mógł poczuć się jak w domu. Potęga betonu przytłacza ludzi, nie pozwalając zapomnieć, że są tylko niezauważalnymi fragmentami nudnej rzeczywistości. Oczywiście o ile trafią się akurat tacy, co w ogóle zastanawiają się nad takimi rzeczami. Większość poupychanych tu ludzi nie myśli. Po prostu tego nie robi. Zupełnie jakby zapomnieli, że kilka tysięcy lat temu wybili się ponad zwierzęta.
Smutne twarze, smutnych ludzi mijających się bez jednego spojrzenia. Morze smutku i wielki wspólny skok w niebyt. Pomiędzy nimi szli A. razem z Marlowem. Kierowali się na parking.
Po drodze minęli osiedlowy sklepik z najtańszymi alkoholami w całej okolicy. Wszyscy przywykli już do widoku tych żałosnych ludzi w różnym wieku stających w kolejce po mózgotrzepy.
Nic nie znaczyło, że mężczyzna z przepitymi oczyma był kiedyś działaczem partyjnym, a jego sąsiad jednym z najbardziej aktywnych działaczy Solidarności, w każdym razie do czasu, aż dogonił go jego nałóg, a praca straciła sens. Żałosne wraki ludzi, ku ogólnemu zgorszeniu lub śmieszności szukający trasy do domu, którego od dawna nie mogą znaleźć.
W równych kolumnach stały golfy. Te starsze, czyli jedynki i dwójki, należały do ludzi uboższych lub po prostu był ich to pierwszy samochód. Wszystkie stare co najmniej piętnastoletnie, ściągnięte zza zachodniej granicy, gdzie zostały uznane za graty na które już szkoda czasu i pieniędzy, potrzebnego na naprawy. Poza tym to wstyd nawet dla biedaka jeździć takim starym gratem. Za to zawsze można się go pozbyć za kilka euro i sprzedać za wschodnią granicą, gdzie jak zawsze są ludzie biedniejsi od nas, a i przy okazji są lepszymi mechanikami.
- Pierdoleni Niemcy i ich zarozumiałe, wyruchane dupska. Do tej pory od tych samochodów czuję ich smród. Nawet to do głębi „polskie” osiedle nie jest w stanie zabić tego szajsu. - warknął Marlowe
- No właśnie, to ta polskość nie pozwala im się oczyścić. Jak myślisz dlaczego tutaj jest najwięcej Przejść? To od zawsze był kraj o płynnych granicach, w czasach świetności był wielki, by przy pierwszych oznakach słabości zapaść się. Ta niestałość powoduje, że tutaj wszystko jest paradoksalnie niepodatne na zmiany. Poniemieckie kamienice pozostają poniemieckimi kamienicami nawet po pięćdziesięciu latach. Wszystko się zmienia, ale tylko pozornie. Nie pamiętasz tego, ale tutaj Przejścia znajdowały się w tych samych miejscach, aż do pojawienia się obozów zagłady, które poćwiartowały Miasto. Nawet nie wiesz ile czasu zajęło odbudowanie tej naszej dzielnicy. Zresztą do tej pory widać niektóre ze zmian. Na przykład Trupiarnia, cuchnie tam śmiercią, że ledwo można wytrzymać. - powiedział A.
- Ale za to tam można dostać najlepsze ceny za dusze, chociaż nie chce wiedzieć do czego oni ich potrzebują. Tam się przecież nic się nie zmienia.
- Pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć. Czeka nas dzisiaj sporo roboty, musimy znaleźć nowych kandydatów. Mamy zlecenia na Anioły, a cholernie ciężko o takich, których nie trzeba kształtować od zera.
- Jakiś konkretnych szukamy? Aniołów jest wiele rodzajów.
- Przede wszystkim szukamy Żołnierza oraz Zemsty. W Mieście szykuje się kolejna walka między frakcjami. Z tego co słyszałem to Rozpusta stara się wygryźć Zawiść z Zaułka Pogrzebanych. A to oznacza, że ma silne plecy, które blokują działania sojuszników Zawiści, inaczej podesłaliby jakąś pomoc, a i zamówień byłoby dla nas więcej.
- Nigdy nie słyszałem o Zaułku, a wydawało mi się, że poznałem już większość cennych miejsc o które mogą walczyć.
- Nie jest to przyjemne, ani cenne miejsce. Jego kontrola nie daje dodatkowych dusz, ani nie pozwala na wywieranie wpływu na Drugą Stronę, nawet nie ma tam żadnego Przejścia. Jest to jednak kluczowe miejsce w wypadku wojny.
- Dalej nie powiedziałeś dlaczego jest to miejsce godne uwagi, nie wspominając o potyczce.
- Myślałem, że sam się domyślisz. Istoty pogrzebane w Zaułku mogą powrócić do życia.
- Co?! Przecież to oznacza, że jest to najcenniejsze z miejsc w Mieście. Musi być jakiś haczyk, który powoduje, że miastem nie rządzą ci co kontrolują Zaułek.
- Oczywiście, że jest haczyk. Pogrzebani nie zachowują pamięci, umiejętności lub charakteru. Ich ciała stają się naczyniem dla jednej z Istot z Zewnątrz, z którą trzeba dobić targu.
- A ci z Zewnątrz zainteresowani są głównie walką i trofeami zdobywanymi na wojnie. - z przerażeniem powiedział Marlowe. Oczy mu się rozszerzyły ze strachu. Istoty z Zewnątrz rzadko dotrzymywały umów. Ich interesowały tylko i wyłącznie przeciwnicy. Często po wykonaniu zadania zaczynały na własną rękę szukać nowych czaszek do kolekcji.
- Zgadza się. Dlatego musimy jak najszybciej znaleźć odpowiednich Aniołów, bo inaczej cała równowaga pójdzie się jebać.


Był wściekły, do oczu cisnęły się łzy z którymi nie miał już sił walczyć. Czuł , że za chwilę nie wytrzyma i niczym dziecko zaleje się łzami. Był sam w swoim pokoju w mieszkaniu. Nawet jednak przed sobą nie chciał się przyznać do słabości. W życiu słabeusze i wrażliwi przegrywają! Przyjmij, więc cios na głowę i nie padnij, nie okazuj po sobie czy bolało. Nie mogą poznać, że stoisz tylko i wyłącznie dzięki sile woli oraz ze strachu przed wstydem.
Co jednak zrobić, gdy razy losu uderzają w najbliższą ci osobą? Łzy znowu zbliżają się do oczu. Z całej siły zaciska więc oczy, marszcząc krzaczaste brwi i czoło w spazmatycznym odruchu. Całą siła woli walczy aby się opanować, aby się nie okazać słabości.
Niczym zamknięty w klatce rzuca się raz w jedną, w drugą stroną. Gryzie niewidoczne kraty.
- Uspokój się, do kurwy nędzy, gorsze rzeczy przeżywałeś – spojrzał na pokryte bliznami kostki dłoni, na krzywe, wielokrotnie łamane palce, ślady po wbitym szkle, świadectwa tego z czym walczył. I bólu, gdy w tajemnicy przed rodzicami nastawiał sobie złamany nos, wybity palec, wyciągał z ręki szkło po butelce przed którą osłoni się odruchową zasłoną.
Łatwo powiedzieć, trudniej się uspokoić. Miał złe przeczucia, gdy puszczał siostrę samą na imprezę do jej „przyjaciela”. Nie ufał mu, był zbyt zmienny, na przemian kochał ją i nienawidził, wielbił i wyzywał od kurw – jak z kimś takim można być szczęśliwym, szczególnie, gdy działo się to niemal codzienne.
A wszystko przez jego podejście do imprez. Gdyby uważał, że sylwester to jedna taka noc w roku to być może poszedłby z nią. Jednak zawsze uważał, że nie ma specjalnej różnicy między parapetówą, a sylwkiem w mieszkaniu znajomych. Efekt zawsze był ten sam: wódka, piwo, rzyganie i zarzynanie się w trupa. No i od czasu do czasu pobudka obok zupełnie obcej osoby, jak ma się szczęście to ładnej. A balanga z okazji końca roku zawsze wyzwalał w ludziach najgorsze instynkty. Tylko wtedy nawet „porządne” osoby piją, palą i ćpają pozwalając sobie na jedyną taką noc w roku.
Dla niego zaś to była impreza jak każda inna.
Z rozmyślań wyrwała go dzwoniącą komórka. Dzwonił Artur, znajomy ze studiów. Nie miał wcale ochoty z nim gadać, ale wiedział, że jeżeli nie odbierze to nie da mu szybko spokoju. Tak więc złapał za coraz głośniej dzwoniącą komórkę i odebrał.
Tak, słucham?
Czołem stary ! – Artur miał głos pełen życia. Jak zawsze z resztą. Był to człowiek pasji i idei, angażujący się w każdą dyskusję, która dotykała tematów jego zainteresowania lub poglądów. - Mam propozycję: idziemy do knajpy, tam gdzie pracuje Marta i ten twój kumpel z akademika. Dawno nie byliśmy na piwie, albo na innej wódeczce.
Spojrzał na zegarek. Na tak już po piętnaście po dwunastej. Nie miał ochoty, ale jeżeli odmówi to może Artur zacząć dopytywać się o co chodzi, a nie ma ochoty na trzeźwo tłumaczyć co się stało. Reputacja największego pijaka nie pozwala mu nie mieć po prostu ochoty. W duchu się gorzko roześmiał.
Dawno, czyli prawie cały dzień, tak? Zaraz będę. Jesteś już na miejscu ?
No jestem już na Piwnej.
Dobra to za pięć minut jestem u ciebie. Na razie.
Ok. Na razie.
Rozłączyli się. Styczeń nie był najzimniejszy w tym roku, za oknem nie było grama śniegu i przeszedłby się w samym longsleevie, gdyby nie zimny, wilgotny wiatr znad morza przenikający aż do samych kości. Założył swoją ulubioną skórzaną kurtkę i włożył glany. Spojrzał jeszcze w lustro. Miał podkrążone oczy od niewyspania, jednak prostokątne okulary maskowały to nieco, trzydniowy zarost – nieodłączny element jego twarzy, równie ważny co mała blizna tuż obok gęste, krzaczaste brwi. Długie włosy miał związane w nierównego kitka. Sprawdził czy w wewnętrznej kieszeni ma ochraniacz na zęby, portfel i komórkę. Wyszedł zamykając za sobą drzwi.
Mieli szczęście znajdując to mieszkanie. Klatka schodowa nie śmierdzi moczem, mimo iż jest to stary budynek, blisko do Starówki i znajdujących się tam knajp. No i niespecjalnie daleko od uczelni.
Podwórko stanowiło kilka ławek ustawionych przy betonowej ścieżce w kwadracie pomiędzy drzewami i trawnikiem. Było cicho i zielono, jak na miasto. W dodatku nie mieli zbyt wielu sąsiadów, którym mógłby przeszkadzać fakt, że średnio dwa razy w tygodniu wracali nad ranem radośnie pijani.
Przeszedł się kawałek Świętojańską, następnie skręcił w Szklary, a po minięciu Szerokiej która potem przeszła w Złotników. Minął krzyżówkę z Świętego Ducha oraz Kościół Mariacki. Był ateistą, lecz umiał docenić urodę kościołów – jako budowli, bez całej tej mistycznej otoczki – i naprawdę lubił chodzić wąskimi uliczkami Starówki, gdy niebo jest niemalże przysłonięte przez tą majestatyczną budowlę z czerwonej cegły.
Wyrasta on majestatycznie ponad całą Starówkę, przypominając bardziej fortecę niż obiekt kultu. I jak można było nie wierzyć widząc takie budowle! Namacalny dowód obecności Boga. Wyrastający ponad wszystko co ludzkie, wszechobecny - nawet w najdalszych odcinkach miasta można było ujrzeć charakterystyczny płaski dach. Dla prostych ludzi był to wystarczający powód, aby oddać swój los w ręce kapłanów oraz namaszczonego przez nich władcy.
Idąc myślał tylko o butach uderzających o chodnik, a gdy unosił głowę starał się skupić na architekturze mijanych budynków, nad losami ich i ich mieszkańców – kim byli? Niemcami? Polakami? Kaszubami? Czy w ogóle można mówić o narodowości Gdańska?
Najpierw trzeba było przyłączyć te tereny do Królestwa Polskiego. Bolesław Krzywousty dokonał tego podbijając i pozbywając się ciekawie zapowiadających się książąt pomorskich. Kto wie czy gdyby nie Bolesław nie powstałoby państwo pomorskie. Przy tak silnych sąsiadach nie miałoby raczej szans utrzymać się długo i pewnie padłoby ofiarą, któregoś ze sąsiadów. Co by się jednak stało po I wojnie światowej? Estonia uzyskała wtedy po raz pierwszy niepodległość, czy byłoby tak też w wypadku Gdańska? A Hitler i jego ultimatum? Czy Francuzi powtórzyliby swoją wypowiedź: „Nie warto umierać za Gdańsk”?
Trasa była krótka więc zanim doszedł do końca ciągu myślowego obchodził już Kościół Mariacki i wychodził na Piwną. Skręcił w kierunku Tkackiej i już był praktycznie przy Kawalerce.
Knajpa znajdowała się obok sławetnej Pierogarni u Dzika, a swoim wyglądem zewnętrznym miała delikatnie grać na nutce sentymentu do wspomnień z PRL-u. Była jedną z niewielu knajp gdzie można było obok typowo włoskich pasta zjeść dobrego gołąbka albo genialny żurek. Oczywiście dla B. i Artura wszystko to był jedynie dodatek do całej gamy doskonałych alkoholi jakie można było tu wypić. A po znajomości barman brał wszystko na swój rachunek dzięki temu mieli dwudziestoprocentową zniżkę.
Artur czekał już przed knajpą paląc papierosa. Był bardzo wysoki, trochę chudy o nordyckiej urodzie. Długie blond włosy nosił związane w kitek. Jak zawsze ubrany był w krótki skórzany płaszcz pod którym miał marynarkę i koszulę.
- Cześć, wyglądasz niczym trup, jak zwykle zresztą. – zaczął Artur – Z kim wczoraj chlałeś?
- Czołem. Do lustra piłem.
Artur się roześmiał.
- Czyli robi się z ciebie większy alkoholik niż ze mnie. Ja w najgorszym wypadku pije korespondencyjnie – przez GG lub Skype.
Roześmiali się. Wyściskali się, jakby widzieli się po raz pierwszy po latach. Znali się niecały rok jednak mimo iż się do tego nie przyznawali to byli przyjaciółmi i już zdążyli powiedzieć sobie więcej niż chcieli. I zdziwić się, że nie wyciekło to, jako materiał na plotki.
Kawalerka była kawiarnią doskonale umieszczoną. Trafiali do niej kliencie, którzy nie szukali jedzenia, bo oni szli do Dzika, ani ci którzy szukali nowoczesnej knajpy do picia – od tego była Dolce Vita. Przychodzili tu ludzie szukający spokojnego miejsca, urządzonego z gustem, z wygodnymi kanapami oraz znajdującym się przed wejściem ogródkiem z parasolami i przyjemnym widokiem na ulicę Piwną. A dokładniej widokiem na wszystkie śliczne kamienice i panny spacerujące Starówką. Była co prawda zima, lecz nie na tyle chłodna, aby wszystkie urocze buzie pochowały się za szalikami. Siedząc w ogródku można było obserwować ludzi chodzących ulicą oraz zastanawiać się nad tym kim mogą być. Grali w tą grę niemalże od początku znajomości, najczęściej po wyczerpującym wf-ie, gdy spragnieni siadali w Ygreku. Mieli tam swoje ulubione miejsce na podwyższeniu, które we wtorki i czwartki służyło za scenę dla ludzi śpiewających karaoke.
Na Starówkę nie chodzili zachlać. Kawalerka była cichym miejscem, jednak na tyle pełnym życia, aby nie sprawiała wrażenia martwej. Idealnie nadawała się na miejsce opowieści. Poza tym była zdecydowanie za droga na ich kieszenie, aby pozwolić sobie na maraton alkoholowy.
B. z Arturem widywali się niemalże codziennie. Zawsze jednak działo się jeszcze coś, gdy się już żegnali. Wypady do Kawalerki służyły właśnie opowiedzeniu sobie o tym wszystkim co się stało albo o czym się słyszało od innych ludzi. Najczęściej byli wtedy tylko we dwóch tak, aby w opowieściach nikt nie przeszkadzał, ani nie komentował tego co dla nich jest oczywiste. Z rzadka przyłączał się do nich Marek albo Kamila, dwójka ich najbliższych znajomych z roku.
Wchodząc do środka przywitali się ze stojącym za barem rówieśnikiem. Mariusz podobnie jak oni miał dwadzieścia lat, był jednak znacznie chudszy i żylasty. Był wyraźnie znudzony po kilku godzinach stania za barem bez jakiegoś konkretnego zajęcia. Nie lubił bezczynności, dlatego zainteresował się sportem. Pomimo swojej budowy był dobrym graczem, czasami egoistycznym, bezpośrednim i czasem miewającym przebłyski geniuszu. Jaki był na boisku taki też był i w życiu. Co najwyżej można dodać, że miał nosa do kobiet i szybko wyłapywał te nim zainteresowane. B. zazdrościł mu tej zdolności i już kilkukrotnie musiał skupiać się na tym, aby jego twarz nie zdradzała niczego, gdy Filip podrywał kolejną dziewczynę, która wpadł w oko B.
Dlaczego się lubili? Wytłumaczyć to był już problem. W sumie to wszystko przez to, że obaj nie mają zahamowań wobec alkoholu. Jak piją to tak, aby się schlać. I nie lubią marnować czasu na jakieś głupie przerwy między kolejkami. Jedynie panny mogły odciągnąć ich uwagę od kolejnego kieliszka lub piwa, jeżeli przysiedli wspólnie do flaszki. Starali nie robić tego za często. Każde takie spotkanie rujnowało ich portfele i konta.
- Czołem panie barmanie! Jak tam blondyneczka za którą ostatnio biegałeś? - B. za wszelką cenę starał się zamaskować wtedy swoje zainteresowanie Magdą, niską, dość pulchną dziewiętnastolatką o rozbrajającym uśmiechu, która pracowała w Kawalerce. Wiedział, że Filipowi wpadła w oko i nie miał odwagi stanąć z nim w szranki o względy kelnerki. - Skończyło się jak mówiłeś?
- Nie dosłownie, ale miałem rację.
Czyli nie przeleciał jej na zapleczu tak jak zapowiadał albo nie przeleciał jej wcale i teraz ściemnia. Próbował sobie przypomnieć o jakieś imprezie na której ta dwójka mogła być razem, jednak nic nie przychodziło mu do głowy.
Artur spojrzał po nich.
- To może powiedz po prostu co się stało, nalewając nam po Okocimie? Znając twoje możliwości to nie będzie specjalnie długa i namiętna opowieść – Artur uśmiechnął się złośliwie wypowiadając te słowa.
- Spierdalaj. No więc udało mi się ją zaliczyć, ale nie na zapleczu tylko w mieszkaniu u mnie po pracy. Zrobiłem małą imprezkę, dla wszystkich, którzy akurat byli w robocie i znajomych, którzy byli pod ręką. Potem było już łatwo, wystarczyło ją rozgrzać, a resztę zrobił mój urok osobisty i alkohol.
- Przede wszystkim alkohol – roześmiał się gorzko B. Ciekaw był czy tą gorycz wyczuł ktokolwiek oprócz niego.
- Tobie nawet alkohol nie pomoże. Bo gdy ktoś próbuje dotrzymać ci tempa to kończy tak jak ja po czerwcowej wycieczce: z pustym portfelem i siniakami, które nie wiadomo skąd się tam wzięły. To nie zachęca dziewczyn, ani tym bardziej twoja opinia pijaka i rozrabiaki.
- Człowiek raz w życiu się z kimś pobije i od razu, że jest rozrabiaką. Przecież jakby to była prawda to nie chodziłbym to tej knajpy, tylko do jakiejś mordowni. Poszła głupia plotka i przez którą mam teraz tą opinię...
- Jeden raz jak się biłeś na ulicy tak, że wyglądałeś niczym żywy trup. Złamany nos, na gębie siniak taki, że wszyscy myśleli, że stracisz zęby, guz tuż nad okiem...
- Ale okulary miałem całe – przerwał B. szybko zanim Filip przeszedł do opisu drugiej osoby.
- No i nie licząc tych wszystkich sparingów w akademiku o drugiej w nocy. Sam sobie taką opinie wyrobiłeś. A to, że nie ma ona tak naprawdę nic do rzeczy to już twój problem – trzeba było pomyśleć o jakieś prezencji. Teraz zbierasz to co sam zasiałeś.
- Opinie, reputacji – nie znoszę tego. Na cholerę mam się przejmować tym co o mnie myślą inni ludzie. Bo przecież albo uwierzą w kłamstwo, które sam stworzę, albo w to które sami sobie wymyślą. Nie ma w tym odrobiny prawdy. Nie znają człowieka, ale już muszą ocenić, umieść daną osobę w hierarchii. Zaszufladkować. „Bo ty mi wyglądasz na miłego człowieka” albo „Z niego musi być zły człowiek, dobrzy ludzie przejmują się modą i konwenansami”.
- Ciesz się, że nie żyłeś w dawniejszych czasach, gdy tylko na podstawie tego na kogo wyglądasz byłeś oceniany.
- Ty mnie w ogóle słuchałeś? Nic się specjalnie nie zmieniło.

Usiedli na kanapie stającej pod ścianą dokładnie naprzeciwko odkrytej ściany na której zazwyczaj puszczane są mecze z rzutnika. Kelnerka przyniosła im po zimny piwie. Stuknęli się pucharami i wypili po dużym orzeźwiającym łuku.
- Opowiadałem ci o tym jak kiedyś wyglądał mój domek nad jeziorem?
- Nie. Kiedyś wyglądał inaczej? Taras, dwa pokoje, rozpadające się krzesło i chwasty. No i to wielkie podwójne drzewa obok ławeczki – za dnia cień, a wieczorem miejsce na grilla. Zajebista sprawa.
B. uśmiechnął się.
- Kiedyś to wyglądało zupełnie inaczej. Był świetnie wyglądający bluszcz, który piął się dookoła tarasu maskując tą paskudną farbę i stare drewno. Przed tarasem rosły żółte kwiaty, które przyciągały stada motyli. Kwitły praktycznie całe lato. Były też niebieskie, te otwierały pąki dopiero późnym latem na przełomie sierpnia i września. Przy jałowcach rosła niewysoka brzoza, którą kiedyś ścięły bobry, praktycznie przy samej ziemi. Mimo to odbiła i stała się małą płaczącą wierzbą o wielu drobnych gałązkach rozchodzących się na wszystkie strony. Jak to wszystko kwitło wyglądało po prostu oszałamiająco.
- Teraz zaś są tam same jebane chwasty. Co takiego się stało?
B. uśmiechnął się smutno.
- Moja matka zauważyła, że na bluszczu pojawiły się jakieś przebarwienia. Miałem więc wziąć spryskiwacz z jakimiś pestycydami. Nie wiem dokładnie co to było. Nigdy mnie to specjalnie nie interesowało. Nie chcąc pomylić się poprosiłem moją matkę, aby mi dała dobry. Wziąłem go i spryskałem bluszcz. Pomyślałem, że i tak nie mam nic do roboty to popryskam jeszcze na kwiaty, brzozę, na wszystko – przecież nie zaszkodzi.
- I zaszkodziło?
- Tak. Okazało się, że dostałem ten z środkiem na chwasty, który był używany dzień wcześniej. Moja matka nigdy nie rozrabiała tego lekarstwa na przebarwienia. Miała się za to wziąć, ale telefon z pracy odciągnął jej uwagę, a potem była już przekonana, że wszystko jest gotowe. Możliwe nawet, że to zrobiła, ale przez swoją nieuwagę dodała do środka na chwasty. W każdym razie efekt był taki, że umarło wszystko łącznie z trawą. Raz pryskając zabiłem wszystko.
- Przejebane. Piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami.
- Tak. Jak to skwitował znajomy mojej matki, który przyjechał z kosą wyciąć wszystko co umarło „Było tak ładnie i się zjebało.”
- Dlaczego niczego tam nie zasadziłeś? Przecież jeżeli udało ci się wyhodować coś takiego to pewnie byś to mógł powtórzyć. Tam u ciebie przecież nic nie ma ponad chwasty i samosiejki. Obcym się tym nie pochwalisz, a przed znajomymi może być głupio, że tam tak dziko.
- Wiesz nie ja to wszystko zasadziłem i dbałem o to. To poprzedni właściciele tak to wszystko zrobili. Ja przyszedłem na gotowe, nawet nie musiałem niczego podlewać, bo przecież domek jest nad samym jeziorem, a rośliny miały już wystarczająco głęboko korzenie. Nie mam cierpliwości do takiej zabawy w ogrodnika. Wiesz co jest najzabawniejsze z tego wszystkiego?
- No mów, nie będę psuł zabawy i próbował zgadnąć.
- Chwasty opryskane dzień wcześniej przeżyły.
Zaśmiali się obaj i zamówili kolejne piwo.

Gdy wychodzili z Kawalerki było już po zmroku. Ulice w opustoszały. Szli w kierunku dworca głównego PKP, aby wsiąść w SKM, gdy zobaczyli idącą z naprzeciwka grupę. B. poczuł jak mu się jeżą włoski na karku.
Grupa liczyła czterech łysych mężczyzn. Nie byli wysocy, lecz mieli niemalże tyle samo w ramionach. Zacisnął pięści. Mają problem i to, cholera, duży. Może jednak ich wyminą i skończy się tylko na utarczce słownej, ale nadzieje była nikła – Artur nie umie siedzieć cicho i na pewno odrzuci tekstem.
Napinał i rozluźniał mięśnie przygotowujące je do ruchu. Serce waliło jak szalone, a na twarzy pojawił się ironiczny uśmiech. Żołądek się skurczył, a dłonie, gdyby nie były zaciśnięte w pięści, zaczęłyby drżeć.
Wyminęli się. To nie był jednak koniec. Najodważniejsi są wtedy, gdy mogą zaatakować przeciwnika od tyłu. Nasłuchiwał, aby sprawdzić czy idą tym samym rytmem czy może zwolnili albo się zatrzymali. Podejrzewał, że się zatrzymają, aby rzucić kilkoma brudasami.
Pierdolone brudasy, wyjazd z naszej dzielni! Po mordzie chcecie dostać?!
Ssij mi jaja – Artur rzucił nawet nie odwracając się
Potem był brzdęk butelki rozbijającej się o chodnik. Tego się nie spodziewał, ale chyba nie trafili. Odwrócili się gotowi do walki.
Pierwszy, najniższy ze wszystkich, natarł na Artura. Był znacznie niższy od niego, ale widać chciał nadrobić to skokiem wybijając się i próbując kopnąć w klatkę piersiową. Nie zdążył jednak gdyż pięść Artura była szybsza. Uderzył go sierpowym w twarz. Impet natarcia pozwolił mu się jednak zbliżyć na tyle, aby złapać znacznie wyższego od siebie przeciwnika. Możliwe, że nawet miał od początku taki zamiar.
Tymczasem drugi, wyższy od B., rzucił się na przód wyprowadzając kombinację szybkich kopnięć, żadne jednak nie dosięgnęło celu. Po serii szybkich uników B. znalazł się na dogodnej pozycji, aby szybko doskoczyć i kontratakować. Dwa szybkie lewe proste i potężny prawy prosty z całego ciężaru ciała. Ciosy zostały odbite jednak na boki okrężnymi ruchami przedramion. Na własne nieszczęście łysy odsłonił głowę. B. wykorzystał okazję wybijając się mocno z ugiętych nóg by uderzyć czołem w nos przeciwnika. Usłyszał nieprzyjemnych chrzęst łamanego nosa. Ogłuszony przeciwnik dostał jeszcze potężnego prawego sierpowego w podbródek i padł na ziemię.
Artur wyprowadził jeszcze kilka ciosów w trzymającego go dresa celując w żebra, jednak sukinsyn trzymał mocno i zdołał poderwać do góry wyższego od siebie przeciwnika przewracając na ziemię. Teraz to on miał przewagę i nie wahał się poczęstować kilkoma kopniakami leżącego przeciwnika. Nie były one zbyt celne, jednak sam fakt oznaczał złamanie niepisanych reguł walki.
B. od razu ruszył na pomoc swojemu towarzyszowi. Wykorzystał chwilę zwątpienia reszty bandy, którą nagle opuściła odwaga po tym jak jeden z nich został zmasakrowany, aby doskoczyć do kopiącego Artura łysola. „Skończyła się taryfa ulgowa” - pomyślał chwilę przed kopnięcie ciężkim glanem prosto w łydkę nogi na której stał łysy. Uderzenie było wystarczająco mocne, aby przewrócić i sprowadzić go do równego poziomu co Artur z tą różnicą, że łysol nie był w stanie zrobić czegokolwiek innego oprócz zwijania się z bólu.
Dwóch „twardzieli” widząc jak wygląda sytuacja odwrócili się na piętach i uciekli. Artur w tym czasie zajmował się konsekwentnym wbijaniem swojego ledwo już się broniącego przeciwnika w ziemię. Krew zalała zmasakrowaną twarz łysola – wyciekała z nosa, z łuku brwiowego oraz z pękających warg.
Tymczasem B. podszedł do kwiczącego kolesia. Leżał na ziemi i trzymał się za złamany nos. Pierwszy kopniak wymierzony był w żebra. Nie był mocny, jednak ciężkie i obite blachą buty zrobiły swoje. Łysy się zamknął, gdy uderzenie wybiło powietrze z płuc. Drugie i kolejne ciosy było stopniowo coraz mocniejsze, aż w końcu kopany stracił przytomność.
Dwóch mężczyzn stało w cieniu i niezauważeni przez nikogo obserwowali zimne i metodyczne niszczenie przeciwnika do momentu, aż on nie będzie w stanie już się podnieść, ani nawet myśleć. Totalna destrukcja do samego jądra istnienia.
- Oni powinni należeć do nas – powiedział Marlowe z wyraźną nutą zachwytu w głosie – Za ich dusze dostalibyśmy dobrą cenę w Akademii. Wyobraź sobie jaka musiałaby być ich reakcja na dwie niemalże gotowe Anioły Zemsty?
- Pomyśl lepiej o nich. Czy ich umysły wytrzymałyby dociekliwe sprawdzanie gdzie i dlaczego nauczyli się tego podejścia, nawet dla rdzennych jest to nieprzyjemne? Ich zresztą nie moglibyśmy zabrać. - odpowiedział mu A.
- Ja jakoś wytrzymałem, chociaż muszę przyznać nie było to przyjemne. A po tym co przed chwilą zrobili od razu by się załapali pod Korupcję. Kopanie leżącego i bezbronnego? Przecież to już nawet nie pierwszy krok – to jest już ukoronowanie nowego władcy!
- Oni nie kopią leżącego.
- Jeżeli nie to co tu widzimy? Na kurs tańca to mi nie wygląda.
- W systematyczny sposób, bez złości czy nienawiści niszczą tego kto ich zaatakował, a przy okazji sprawią, że tych dwóch już nigdy nie zaczepi nikogo. Oni w końcu nie dość, że byli pijani to wcale nie wyglądali groźnie. Za to w przeciągu nawet nie minuty wbili ich w ziemię.
Oczy Marlowe zabłysnęły.
- A więc warci są nawet więcej.
- Tak.
- My God! Musimy ich mieć!
- Tak. Tym razem jednak nie sprzedamy ich.

Andrzej i Bartek leżeli na zimny chodniku. Krew ściekała im z zmasakrowanych twarzy. Kumple uciekli, może przyjdą zresztą chłopaków. Do tego czasu jednak byli skazani na tych dwóch typków, których mieli skroić, a to oni im sklepali mordy. Ból pulsował z całego poobijanego ciała.
Ubrani na czarno kolesie, jednak zamiast jeszcze bardziej ich sklepać rozmawiają o czymś między sobą. Co jakiś czas spoglądają na nich – muszę więc uzgadniać co się z nimi stanie. Andrzej poczuł jak mu się żołądek zaciska mu się w pięść ze strachu.
Bartek również się bał, ale z zupełnie innego powodu. Widział dwie postaci ukryte w cieniu. Miał w sobie coś nienaturalnego, jakby tylko jedną noga stali w tym świecie.
Tymczasem wysoki wyciągnął papierosa z wewnętrznej kieszeni płaszcza. Poklepał się po kieszeniach szukając zapalniczki. Z niesmakiem spojrzał na poplamione krwią ubranie.
- Kurwa. Jestem cały w jego krwi – uśmiechnął się – chyba zostałem pogańskim bogiem. Chcesz oddać mi hołd?
Drugi roześmiał się. Starał się, aby zabrzmiał on możliwe najbardziej naturalnie. Włożył ręce do kieszeni skórzanej kurtki. Czuł jak schodzi z niego adrenalina, a ręce zaczynają się delikatnie trząść. Kątem oka dostrzegał coś co budziło jego niepokój.
- To raczej oni powinni zostać twoimi wyznawcami. W końcu to oni złożyli ofiarę z krwi.
Lampy zdawały się to przygasać, to znowu rozświetlać mocniej niby w rytm serca lub oddechu. Czuł jak delikatny ból głowy pulsu w podobnym tempie. Na granicy wzorku pojawiały się i znikały postacie. W ustach poczuł smak rdzy.
Nagle zorientował się, że nie stoi na chodniku, lecz na jakieś wyłożonej brukiem ulicy. Przerażony zacisnął mocno powieki, podniósł głowę w górę – chciał spojrzeć w niebo. Uspokoić się.
Krzyknął jednak w panice widząc nad sobą ciężkie, brunatne chmury. Nad nim wyrosła nagle kamienica, a z niej z ciekawością przypatrywały się mu gargulce powoli przesuwające się po gzymsach. Kamienne powieki były uniesione i odsłaniały żywe oczy wpatrujące się intensywnie w B. Jak na komendę rozłożyły kamienne skrzydła z wyraźnym chrupotem, jakby od dawna nie były używane. Pojawiły się w nich czerwone i niebieskie żyłki delikatnie świecąc. Początkowo poruszyły się jedynie usta, otworzyły się ukazując bluźnierczą czerwoną głębię gardła pulsujące w rytm bólu głowy. Gardło żyło jawnie zaprzeczając kamiennym kłom, podobny do wilczych. Zanim jeszcze B. usłyszał już wiedział co się wydobędzie z ust tych zaprzeczeń logiki, ucieleśnień absurdu i horroru.
Wycie, przyzywające do siebie inne istoty ukryte na granicy mroku.

Marlow z przerażeniem wypuścił powietrze z płuc. Wielkimi oczyma wpatrywał się w rozdarcie jakie wyrwał B. swoim przejściem do Miasta. Gargulce wyczuły powiew nieskażonego rdzą powietrza.
- Jest źle – wyduszał Marlow, gdy tylko mógł znowu normalnie oddychać.
Wycie przebiło się przez poszarpane ciemną szczeliną niebo.
- Jest bardzo źle. Wziąłeś coś ze sobą?
A. wyciągnął z kieszeni zapalniczkę. Była błyszcząca i czarna pokryta niewyraźnym grawerunkiem. Wpatrywał się w B. z zainteresowaniem, nie patrząc praktycznie w stronę ciemnych postaci badających brzegi rozdarcia powiedział:
- Nie może nas zobaczyć. Jeszcze nie pora na to.
Marlow uderzył swoją laską w otwartą dłoń, starając dodać sobie odwagi. Obecność A. była z każdą chwilą coraz mocniej odczuwalna. Przebywanie w pobliżu rozdarcia musiało na niego tak wpływać.
- Tylko ostrożnie z tą twoją zabawką – palenie to zabójczy nałóg. Pamiętaj o tym. - głos miał niepewny, przygnieciony coraz potężniejszą aurą Miasta i A. Nie lubił tego uczucia – było zbyt obce dla kogoś kto urodził się na Ziemi. Nawet półwiecze spędzone na podróżach między nimi nie mogło pomóc. To powietrze smakujące rdzą, brak nieba i obcość mieszkańców. Księgi nie przygotowywały na to. Jeżeli nie jest się gotowym nawet krótki pobyt możne wypaczyć umysł.
- Dopilnuj tylko, aby na pewno nas nie zapamiętał oraz tego co się tutaj stało. Ja już zajmę się resztą. - Grawerunek na zapalniczce zaczął jarzyć się z początku niewyraźnym blaskiem z każdym krokiem bliżej rozdarcia zyskującą na sile. Mruknął cicho ni to do siebie ni to do Marlow – Też to czujesz, prawda? Dom na wyciągnięcie ręki. Ale nie dzisiaj, jeszcze nie dzisiaj.
Marlow przestał słuchać monologu A. i ruszył do przodu wprost na szczelinę. Musiał wyrwać z tamtej strony tego chłopaka zanim jego umysł zdąży cokolwiek zarejestrować. Mocno zacisnął spoconą dłoń na lasce. Wskoczył w szczelinę. Za sobą czuł jak obecność A. staje się mniej odczuwalna. Wcale go to nie cieszyło. To mogło oznaczać jedynie, że zbiera się w sobie. Musi się śpieszyć, bo inaczej nie pozostanie z niego nawet proch.
Gargulec zawył.
- Szlag – mruknął Marlowe pod nosem – Czas się skończył.
Rzucił laską niczym włócznią prosto w długowłosego mając nadzieje, że zdąży. Inaczej wycie doprowadzi go do szaleństwa i zmarnuje się naprawdę świetny kandydat. Chociaż możliwe, że kiedyś stwierdzi, że lepszym wyjściem było szaleństwo. Ułatwiałoby zrozumienie pewnych spraw.
Laska uderzyła B. w tył czaszki. Rozbłysło niebieskawo-czerwone światło zalewając całą rdzawą uliczkę. Gargulce zamilkły i rozpaczliwie próbowały unieść się jak najwyżej, jak najdalej od tajemniczego błysku. Nie wiedziały co to, czuły jednak dziwną moc rozchodzącą się wraz z falą światła. Rozlewała się ona powoli niczym płynny metal, jakby dając wszystkim ostatnią szansę ucieczki.
Marlowe nisko pochylony podbiegł sprintem do nieprzytomnego B. Gargulce na razie trzymały się z dala. Nie był pewien ile potrwa, żeby zorientowały się, że była to wyjątkowo efektowna i zupełnie nieszkodliwa iluzja. Miał tylko nadzieję, że nie są zbyt głodne bo inaczej jeden z nich może zaryzykować, a wtedy wszystko się bardzo skomplikuje.
Widoczne na tle rdzawego nieba niewyraźne kształty trzymały się na dystans.
- Zostańcie tam, zostańcie tam, zostańcie tam – mamrotał niby jakąś mantrę. Chłopak okazał się zadziwiająco ciężki jak na kogoś tego wzrostu. Stęknął unosząc go do góry. Nie udało mu się utrzymać go długo, za stary już był na takie zabawy, szczególnie, że tutaj mógł polegać jedynie na swoich mięśniach. Jego zdolności ograniczały się do tamtej strony. Położył więc B. na ziemi i zaczął go ciągnąć za kurtkę.
Wtedy usłyszał huk wystrzału. Obok niego ziemia eksplodowała po trafieniu pociskiem artyleryjskim. Fontanna brudu i gleby, wymieszana z krwią poległych. Hełm opadał na oczy, lecz to nie miało znaczenia, bo cel był jeden – przeżyć. Ranny przyjaciel jęczał, gdy starał się odciągnąć go. Rana od odłamka dawała się coraz mocniej we znaki. Czuł w ustach smak krwi – nie wiedział dlaczego tam się znalazła. Czy to była jego krew? Czy może to błoto już tak mocno nasiąknęło naszą krwią?
Kolejne wybuchy teraz już cała bateria strzela bezlitośnie młócąc kolejnymi salwami. Jak dobrze, że nie mają rakiet! Wszystko tylko nie ten pisk, skowyt czy jak by tego nie nazwać zwiastujący kolejną salwę. A potem rzeź.
Nogi odmawiały posłuszeństwa, plątały, grzęzły w błocie. Wszystkie mięśnie krzyczały, abyś go zostawił, przecież on i tak nie przeżyje tych ran. Po co ciągnąć trupa? Czym się różni od tych których mijasz? Na wojnie nie liczą się jednostki.
- W wojsku nie liczą się jednostki – wymamrotał. Nie wie do kogo to mówił. Nie wie w ogóle jak to powiedział. Teraz już wiedział, że w ustach krew wzięła się z przegryzionego języka.
Wiedział, że to już przeszłość. Teraz ciągnął tego niezwykłego dwudziestolatka po bruku, uciekając przed gargulcami. Tamto to było nic innego jak przeszłość, którą zostawił za sobą. Jednak czuł smród trupów, rozerwanych trzewi i słyszał krzyki rannych. Chciał od tego uciec.
Byli wciąż daleko od rozdarcia, gdy gargulce zaczęły zataczać coraz mniejsze kręgi. Bał się unieść głowę, ale słyszał trzepot ich skrzydeł coraz wyraźniej z każdą upływającą sekundą.
- Bogowie – wysapał, gdy usłyszał wrzask- Będą atakować.
W tym momencie spadły na nich cztery gargulce starając uderzyć jednocześnie ze wszystkich stron. Marlowe puścił B. po czym uderzył nie oglądając się pierwszego gargulca próbującego zaatakować go od tyłu. Oszołomiona bestia cofnęła się, co wykorzystał wykonując szybki skok na jej lewą stronę. Tym razem cios wycelował prosto w skroń. Dosięgnął on celu. Czaszka monstrum nie wytrzymał, kamień pękł odsłaniając miękką tkankę w którą zagłębiło się metalowe okucie.
Pozostałe trzy gargulce rzuciły się na niego. Wszystkie znajdywały się jednak dwa metry przed nim co dało mu wystarczająco dużo czasu, aby zejść całej trójce z drogi, a tego stojącego na skraju uderzyć laską. Nie było to celowane uderzenie, więc nie odniosło żadnego skutku. Odbiło się zupełnie niegroźnie od kamiennej skóry.
Tym razem był jednak zbyt wolny. Pazury jednego ze stworów dosięgły jego pleców i barku, kiedy wykonywał piruet. Nie poczuł nawet tego, lecz ciepła krew zaczynała lepić się do koszuli niczym pot.
Wiedział, że jeżeli będzie się tylko bronić to nie ma żadnych szans. Musiał zaatakować.
Zamiast po raz kolejny próbować zejść im z drogi zaatakował środkowego. Ustąpił pod jego naporem, złapał go za barki, szarpnął w swoim kierunku i przewracając się razem z nim potężnym kopniakiem wyrzucił go w powietrze i za siebie. Szybkim ciosem uderzył pod kolano kolejnego obalając go na ziemie. Kiedy chciał się na niego rzucić poczuł jak kamienne zęby wbijają mu się w kark. Laska wypadła z dłoni, a wszystko zaczęło pogrążać się w ciemności.
Niewiele myśląc, zdając się na czysty instynkt uderzył na oślep za siebie. Uścisk zelżał jednak ból tylko się nasilił. Gargulec wyrwał mu kawał mięsa z karku.
- Szlag, nie dam rady – szepnął, próbował złapać laskę, ale nie mógł jej znaleźć. Usłyszał, że mimo że on w niej nie uczestniczy to walka nadal trwa. Głowa ważyła dziesięć razy tyle co normalnie. Z trudem udało mu się unieść ją na tyle, aby mógł rozejrzeć się.
Młody zamiast grzecznie leżeć nieprzytomny na ziemi, właśnie okładał gargulce laską Marlowa. Co dziwne nie widział w jego oczach szaleństwa, która szybko się zadomawiało w spojrzeniu nowo przybyłych do Miasta.
- Kim ty do cholery jesteś? - próbował powiedzieć Marlowe, ale nawet sam siebie nie mógł zrozumieć. Trucizna z kłów gargulca zaczynała działać.
Tymczasem ostatni z potworów unosił się właśnie w próbie panicznej ucieczki. Dwa inne leżały nieruchomo na bruku, a z ich rozbitych głów wyciekała niebieska ciecz o wyjątkowo gęstej konsystencji.
B. stał z ręką zaciśniętą na lasce niczym na jakimś mieczu. Pierś unosiła się w rytm potężnego bólu głowy, który zaczynał powracać razem ze niewyraźnymi wspomnieniami z dzieciństwa. Czuł jakby mógł spopielić wszystkie te stwory, jednym ruchem dłoni.
Pamiętał smak tego powietrza. Nie widział skąd.
I głos należący do kobiety, której nigdy nie zobaczył, szepczący o rzeczach, których nie powinien wiedzieć. O Tronie na Wysokim Zamku, o miejscu którego mimo iż nie ma, istnieją. Na granicy między tym co zrozumiałe, a szaleństwem. Stała zawsze na granicy światła i cienia. Dziadek jej nie lubił, ale twierdził, że to konieczne.
Ten niski, bardzo przyjemny głos. Szepczący o rzeczach tak ważnych, że można je powierzyć tylko osobie która bezwzględnie w nie uwierzy. Mimo iż brzmią niczym bajka albo słowa szaleńca. W które uwierzy wyłącznie dziecko.
B. gdy był już pewnie, że potwory nie wrócą podszedł do mężczyzny, który uratował mu życie. Ubranie miał w strzępach, przesiąknięte krwią z licznych ran po pazurach i z otwartej rany na karku. Nie był w stanie podnieść się z kolan, ani powiedzieć słowa mimo iż starał się ze wszystkich sił.
- Musisz mi powiedzieć do kogo mam iść. Pamiętam to miejsce, ale nie wiem gdzie jestem. Wiem, że nie możemy tutaj zostać, bo zaraz wrócą potwory.
Marlowe wiedział gdzie mogą pójść. Było jedno takie miejsce.
Kawiarnia pod Różą.

Comments (0)