Bajki, ksiażki - Kłamstwa Rozdział II

Posted by Konrad | Posted in | Posted on 16:08

A. stał niczym posąg przed samym rozdarciem. Marlowe nie wracał. To znaczy, że stało się coś złego. Będzie jeszcze gorzej jeżeli szybko nie wypali tej rany w strukturze rzeczywistości. Mieszkańcy Miasta w większości są nieprzyjemnymi osobami. Albo pracują dla takich.

Nie mógł dłużej czekać. Rozejrzał się po ulicy. Wysoki chłopaka patrzył na niego z przerażeniem w oczach. A. uśmiechnął się. Tak bardzo był spragniony powrotu do Miasta, że musiał zapomnieć ukryć się za płaszczem normalności. Złote niby światło, niby dym zastąpiło mu oczy, a cała sylwetka straciła materialności. Tylko płaszcz się nie zmienił będąc jedynym dowodem, że A. naprawdę istnieje.

Zapalniczka zaś zmieniła się w płonący kij prawie tak wysoki jak A. Pokryty był pulsującymi niebieskim światłem runami. Były one starsze niż ludzkość, a język w którym zostały spisane był martwy jeszcze zanim powstała Ziemia.

A. spróbował na powrót przybrać ludzki kształt, jednak udało mu się jedynie zmienić w złoto niebieskiego ducha przypominającego mężczyznę.

Marlowe będzie musiał sobie jakoś sam poradzić, pomyślał, po czym złapał oburącz kij. Podszedł do rozdarcia i przyłożył końcówkę do granicy dziury w rzeczywistości.

Rozległ się przeszywający krzyk, pełen bólu i złości. Żaden człowiek nie mógłby wydać z siebie takiego dźwięku. Artur padł na kolana zasłaniając uszy. Być może on też krzyczał, lecz nie był w stanie przebić się. Nawet jeżeli zdarłby sobie gardło nic by to nie zmieniło.

A. nie przestawał obramowywać rany. Zdawał się nie słyszeć żadnego krzyku. Jedynie jego zacięty wyraz twarzy zdradzał jakieś uczucia.

Ręce paliły go żywym ogniem. Mięśnie prosiły o litość, o puszczenie tego przeklętego kija.

Nagle wszystko się skończyło.

Pojawiło się coś innego. Ta delikatna obecność, która musiała przyjąć na siebie ból jaki powodowała wypalanie rany. Ulżył mu w tym mało przyjemnym obowiązku. Pytanie czy świadomie.

Gdy poczuł zapach łąki wiedział, że wpakował się w nie lada kłopoty. Przebudziła się i nie będziesz szczęśliwa jak okaże się, że jej nie szukałem. Cholera, równie dobrze sam mógłbym przyczołgać się prosząc o litość. Zaborcza kobieta to problem, wściekła kobieta to zagrożenie, ale zaborcze i wściekłe bóstwo to kłopoty większe niż można sobie wyobrazić.

Szczególnie jak się zdradziło ją, aktywnie przyłożyło do uwięzienia i jakby było tego mało cieszyło się życiem przez te dwadzieścia lat jak ona była zamknięta. W sumie to nawet nie udawałem, że jej szukam.

- Psia mać, jak nie urok to sraczka. - wysyczał przez zaciśnięte zęby. Nie czuł już bólu, ale ciało pamiętało.

I gdzie do cholery jest Marlowe...

Zaprzątnięty swoimi myślami i naprawianiem rzeczywistości. A. nie zauważył cienia, który samowolnie przeszedł przez ulicę. Rozejrzał się ciekawym i pożądliwym wzrokiem szukając ofiary.

Wysoki był za silny. Przerażony, ale nie był pewien czy uda mu się złamać jego wolę. Strażnik był na razie poza zasięgiem. Dwóch zakrwawionych to jednak było już coś zupełnie innego. Złamani, przerażeni tchórze. Idealne marionetki, które zrobią wszystko za ułamek mocy jaki on im odbierze.

Cień nachylił się nad przerażonymi Andrzejem i Bartkiem.

- Nie mnie się boicie. Ja mogę wam dać siłę potrzebną, aby pobić tych którzy was tak urządzili. W zamian musicie mi tylko dać trochę siebie i wyświadczyć jedną lub dwie przysługi. Jako zaliczkę sprawię, że przestaniecie czuć ból.

Tak też się stało. Leżący na ziemi mężczyźni wielkimi oczyma wpatrywali się w migającą sylwetkę. Jedna tylko myśl krążyła im po głowach.

„Będziemy najsilniejsi, najtwardsi, zemścimy się”

- Potraktuję to jako tak. - cień wtopił się w nich. W końcu mieli dość siły, aby podnieść się z ziemi. „Jeszcze nie czas, idźcie do Marka, tam odpoczniecie”. Obrócili się i ruszyli w kierunku mieszkania. Wiedzieli, że czeka tam na nich suty posiłek. Nie wiedzieli jednak, że to wcale nie będzie jedzenie.

Bruk pod ich nogami skręcał w lewo. Całe szczęście, że Marlowe nie był ciężką osobą. W sumie to B. miał wrażenie, że z każdą chwilą robi się coraz lżejszych, jakby mniej materialny. Jego skóra była jednak coraz twardsza.

Domyślał się, że to przez gargulce, jednak nie miał pojęcia co robić. Rany przestały krwawić, ale nie wiedział czy to dobry znak. Miał wrażenie, że nie tyle zagoiły się, co bardziej skamieniały.

Nawet nie był pewien czy dobrze zrozumiał to co mówi ten dziwny mężczyzna. Miał tylko nadzieję, że spotka po drodze kogoś kto mógłby mu pomóc i wskazać kierunek. Chociaż z drugiej strony mówił chyba, żebym nikomu nie ufał. W to akurat mógł uwierzyć.

Wiedział, że nie jest już w Gdańsku. Chociaż ta wysoka wieża, która służyła mu za kompas nieco przypominała Kościół Mariacki, ale nigdy nie widział równie wysokich kamienic. Zdawały otaczać go ze wszystkich stron, przyglądać się wysokimi oknami.

Mówiły: „Nie należysz do tego miejsca, lepiej odejdź stąd szybko, zanim przyjdą miejscowi”

Gdy wyjrzał zza zakrętu ujrzał zupełnie odmieniony krajobraz. Stał przed wielkim placem. Nie widział nawet jego końca. Wszystko pokrywała gęsta niczym mleko mgła. Jedyną wskazówką gdzie iść było pojedyncze światełko w oddali.

Marlowe podniósł głowę z wyraźnym chrzęstem ruszającej się skóry. Miał w oczach szaleństwo i przerażenie.

- Nie słuchaj nikogo. Nie zostawiaj mnie. Proszę. - powiedział z wielkim trudem, trochę tylko głośniej niż oddech.

B. chciał zapytać dlaczego, ale nie zdążył. Marlowe stracił przytomność. Teraz musiał go nieść.

- Może to czego uczyliśmy się na PO do czegoś się w końcu przyda. - mruknął B. i zarzucił sobie Marlowe na ramię.

Nie bał się. W mgle nie ma nic nadnaturalnego. Zapomniał jednak, że jest w miejscu gdzie nie stosuje się część znanych mu zasad. Czas miał pokazać, że niewinne rzeczy potrafią być najgorsze.

Zagłębił się w mleczno biało obłoki. Po kilku minutach nic więcej już nie widział. Wszędzie tylko mgła. Za nim, przed nim, z boku. Nawet niebo zniknęło. Spróbował spojrzeć na własne stopy, jednak jedyne co na niego czekało to biel. Świat przestał istnieć. Jedyną nadzieję było odległe światło. Nie wiedział skąd, ale był pewien, że to była stara XIX wieczna latarnia. W ramie z dawna niepolerowanego brązu palił się mały i niby nieśmiały zdolny jednak przebić się przez barierę z którą nie radziły sobie nawet gwiazdy. O ile istniało coś oprócz tego światełka i wszechobecnej nicości.

Przerażała to białość. Czarny jest nieobecnością, brakiem czegoś, jest ciemnością w której coś może się kryć. Dobrego lub złego, wiadomo jednak że coś tam jest. Może jest to nieprzyjemne, ale istnieje.

Tutaj nie było niczego. Gdyby nie ciężar Marlowa to B. zacząłbym wątpić w to czy naprawdę istnieje. To dzięki niemu wiedział, że nie może przestać patrzeć na światełko kierujące ich... W sumie to nie pamiętał już gdzie miał dojść. Liczył się tylko ten jeden punkt.

Jak się nazywałem...

Trzeba iść przed siebie. Jestem coraz bliżej. Celu. Chyba.

W miarę jak rosło światełko powoli powracała do B. świadomość, a świat stawał się czymś więcej niż tylko pustką. Pod stopami pojawił się ponownie bruk i jakiś dowód na to, że naprawdę istnieje, poza coraz lżejszym Marlowem.

Spodziewał się, że zaraz zobaczy upragnioną latarnię wiszącą, jak to sobie wyobrażał nad wysokimi na dwa metry dużymi i ciężkimi drewnianymi drzwiami umieszczonymi w portalu prowadzącym do starej kamienicy. Zdobiona klamka wykonana jest z dziwnego w dotyku metalu przypominającego mosiądz.

Zamiast tego zobaczył jednak wielką kobietę. Nie była ona po prostu duża – sprawiała wrażenie zbyt grubej, aby móc się ruszać o własnych siłach. Tłuszcz przelewał się z jednej strony na drugą w miarę jak szarpała się próbując uwolnić się z niewidzialnych więzów.

- Pomóż mi! - wykrzyknęła głosem odległym, lecz wciąż wyraźnym, pełnym bezsilnej złości. - Pamiętam go. Ty! Ty mnie tutaj uwięziłeś. Sukinsynie, ufałam ci. Miałeś mnie uwolnić od tego ciała. Zamiast tego przykułeś mnie tutaj.

Głos jej się załamał. Ukryła groteskowo spasioną twarz w wielkich niczym bochenki chleba dłoniach. Razem z twarzą zniknęły resztki człowieczeństwa. Pozostał tylko potwór. Płaczący potwór.

- Idź dalej, to nie twoja walka – spróbował powiedzieć Marlowe, ale z jego gardła wydobył się tylko bliżej nieokreślony skrzek.

Monstrum zaczęło się śmiać.

- Ciebie też dopadali. Z kim zadajesz takim się stajesz. - Nagle otworzyła szeroko oczy, jakby dopiero teraz dostrzegła B. - Ciebie nie pamiętam. Nie jesteś z tej strony. Mógłbyś mi pomóc. Jestem za słaba, aby zerwać więzy. Potrzebuje siły, a tylko ty możesz mi jej dać.

B. było żal tego stwora. W tłustych rysach była jeszcze resztka człowieka, którym kiedyś była ta istota. Teraz jak się przyjrzał to wyraźnie widział łańcuch zaczynający się w brukowcu, a kończący się w nodze istoty. Nie było żadnej obręczy, metal wnikał bezpośrednio w tłuste ciało. Kilka ogniw było pokrytych krwią i czymś jeszcze. Gęsta substancja przypominająca maź jednak ciągle się poruszała, wiła, wyginała jakby była żywa. Nie wiedział co to. I nie był pewien czy chciałby wiedzieć.

- Co miałbym zrobić? - usłyszał jak ktoś mówi. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to był on sam. Jakoś dziwnie brzmiał jego głos. Dobiegał niczym z pudełka. Gorsze było to, że nie mógł oderwać wzroku od oczu tej nienaturalnej istoty. A widział w nich łóżko otoczone ogromną ilością jedzenia. I niekończący się głód, którego nie mogło nic ugasić. Nieważne ile zjadła zawsze odczuwała pustkę.

- Podejdź i zamknij oczy. Ja się zajmę resztą. - hipnotyzująca moc jej wzroku zmusiła go do jednego kroku, potem drugiego. - Wyobraź sobie swoją duszę jako światło promieniujące od ciebie z samego wnętrza twojego jestestwa. Teraz wyciągnij rękę.

B. wyciągnął wolną rękę przed siebie. Poczuł jak tworzy się na niej najpierw nieduża kula, która z każdym oddechem rosła, trochę malała, potem znowu rosła. Powrócił ból główy.

- Dobrze, właśnie tak, oddaj mi jeszcze trochę. Jestem taka głodna. A głodnych trzeba nakarmić. Bądź dobrym człowiekiem... - B. słyszał coraz słabiej słyszał to co mówi ta dziwna istota. Jakie pragnienie ona miała... Gdyby mogła to wyssałaby go chyba całego.

Poczuł ból w wyciągniętej dłoni. Jakby potężne szczęki zacisnęły się na palcach próbując je odgryźć. Z przerażenia otworzył oczy i zobaczył prawdziwy wygląda stwora.

Wężowe oczy wciąż wpatrywały się w niego w czasie, gdy szczęka składająca się z samych kłów zagłębiła się w jego dłoń. Łapczywie ssała krew cieknącą z rany.

B. próbował wyszarpnąć dłoń, lecz jedynie z bólu zatańczyły mu przed oczami liczne białe plamy. Miał wrażenie, że kły przechodzą mu na wylot dłoni i zaciskają się coraz mocniej próbując mu wyszarpać dłoń razem z przedramieniem.

Nie był w stanie nic zrobić. Czuł, że zaczyna tracić przytomność. Nie czuł już palców.

Wtem rozległo się kłapnięcie, gdy szczęka się zacisnęła odrywając mu pół dłoni. Krew trysnęła z otwartej rany. Bestia rzuciła się zlizywać krew z bruku.

Trzęsąc się B. ruszył dalej w kierunku światełka. Nie czuł już bólu. Ważny był tylko kolejny krok, tylko że nigdy nie był z niego zadowolony, dlatego robił jeszcze jeden, a potem jeszcze jeden. Tak doszedł do wielkich drzwi z drewna. Naparł na nie barkiem próbując jednocześnie nacisnąć tą dziwną klamkę łokciem rannej ręki.

Nie do końca mu wyszło. Zapomniał o ciężarze Marlowa oraz o własnym osłabieniu. Z donośnym hukiem wpadł do głównej izby. Rozciągnął się na podłodze, uderzył nosem w drewniany parkiet. Chyba złamał sobie nos, ale tego nie był pewien, bo niemalże od razu stracił przytomność.

Z następnych kilku godzin nie pamięta wiele jednak szczególnie zapadł mu w pamięć zapachu świeżo pieczonego chleba. I krzyku, pełnego nienawiści i bólu oraz walczącego z nim niskiego kobiecego głosu. Należał on do tych powodujących przyjemny dreszcz wzdłuż kręgosłupa zaczynający się tuż nad karkiem i biegnący aż do samych lędźwi.

A wszystko było snem.

Pamiętał jak jakiś niewyraźny kształt nachyla się nad nim. Wysoka kobieta być może była to nawet ta która do niego przemawiała w czasach, gdy był jeszcze dzieckiem. Nie mówiła tym razem nic poza słowami pociechy i uspokojenia.

Dłonie miała szczupłe o długich, niczym u pianistki, szczupłych palcach. Były zimne albo to on był rozgrzany teraz nie mógł już sobie przypomnieć. Czuł je na swoim czole, na ustach i na dłoni. Tylko na prawej bo lewa gdzieś zniknęła. Nie mógł ruszyć palcami, ani niczego złapać – zupełnie jakby ją stracił.

- Pani Olu, pani Olu! Młody się chyba budzi! - B. tego głosu nie znał. Przypominał bardziej odgłos wiatru wygrywający melodię na liściach niż coś co mogłoby się wydobyć z ust człowieka.

- To dobrze. Mówiłam, że to twardy młodzieniec, ale ty nie wierzyłeś. Danielu, człowieku małej wiary, masz szczęście, że nie śpieszno nam do umierania, bo jak nic wylądowałbyś w czyśćcu. - ten poznał od razu. To mówiła kobieta, która się nim opiekowała.

- To jego szczęście! Jak przyszedł to myślałem, że na miejscu wykituje. Wybrali najbardziej zasraną porę na odwiedziny. Inna sprawa, że głupio by było jakby po przejściu przez Mgłę mieliby obaj umrzeć. - ciepły męski głos pełen był autentycznej radości.

- Obaj? - spróbował powiedzieć B. Przed oczami ciągle miał ciemność. Dobre kilka sekund zajęło mu zanim uświadomił sobie, że świadomie zaciska powieki bojąc się tego co może zobaczyć. Już wiedział, że nie jest w Kansas. Wpadł do króliczej nory. Znalazł się po drugiej stronie lustra. Czy jak by tego, kurwa, nie nazwał.

- Nie próbuj nic mówić. Straciłeś dużo krwi, ale już jest z tobą lepiej. Przyzwyczajaj się lepiej do tego miejsca, bo najpewniej spędzisz tutaj trochę czasu zanim postawimy cię na nogi.

- Obaj? - podjął jeszcze jedną próbę B. tym razem zdała sam siebie usłyszeć.

- Chyba pyta się o Marlowa. - zgadł męski głos – W końcu z jakiegoś powodu przytargał tutaj go.

Marlowe. Musi zapamiętać to imię.

- Z twoim towarzyszem nie jest najlepiej. Trucizna dostała się głęboko do ciała, zrobiliśmy wszystko co było w naszej mocy. Teraz wszystko zależy od uporu tego skurczybyka.

B. poczuł jak sen opada na niego. Przez chwilę walczył jednak opór okazał się bezsensowny. Opadł ponownie w objęcia Morfeusza. Zdążył pomyśleć tylko jedno: Nie jestem, kurwa, już w Kansas.

Opowiadali mu potem, że budził się jeszcze nie raz i pytał o rzeczy o których nie powinien wiedzieć. Szczególnym szokiem było dla Anastazji, gdy opowiedział losy jej rodziny. Niby nic wielkiego, lecz Anastazja jest Cieniem na usługach Oli, który zginął w czasie rewolucji bolszewickiej.

Była ona córką chłopa. Za cara mieli jeszcze co włożyć do garnka przez większość roku. Zimą był tylko problem, ale panicz Dimitri był dobrym człowiekiem – trochę chutliwym, ale szczodrym – często więc pomagał w zamian za coś co nazywał małymi przysługami. Anastazja pamięta pierwszą zimę, gdy to ją wysłano po trochę jedzenia do dworku. Miała wtedy szesnaście wiosen, w jej wiosce nie liczyło się inaczej – ważni byli tylko ci którzy dożywali wiosny.

Nie uważała, że było to coś strasznego. Przyjemnie było poudawać przez chwilę, że jest panią serca. Oferował nawet, aby została dłużej została na jego utrzymaniu, ale musiała już wracać zanim zrobi się naprawdę zimno.

Razem z rewolucją wszystko się zmieniło.

Raz przyszli biali to oddaliśmy im sami tyle ile mogliśmy. Chcieli więcej, ale że oddaliśmy sami to odeszli. Podobno gdzieś tam był Dimitri walczący z bolszewikami. W czasie tej zawieruchy naprawdę mogliby być z sobą. Wierzyła w to ze wszystkich sił, że tam może być. Potem zaczęli coraz częściej pojawiać się czerwoni. Nie pytali o nic – zabierali ile tylko byli w stanie unieść. Ojciec z braćmi chowali nas w piwnicy razem z zapasami na zimę. Pewnego razu nie przyszli po nas już.

Ich ciała leżały rozrzucone po całym podwórzu. Próbowali walczyć, ale co mogli zrobić wobec uzbrojonych soldatów? Od tamtego dnia był już tylko głód, zimno i strach. Robiły konieczne rzeczy – nic więcej – lecz do tej pory Anastazja odczuwa palący wstyd. Czasami cieszy się, że nie posiada już prawdziwego ciała. Nie wie jak udałoby się jej zmyć z siebie smród tego grubego porucznika, czy czekisty, który chciał ich wszystkich aresztować.

Wiedziała, że Dimitri nie żyje. Tym większe było jej zaskoczenie kiedy jednej nocy przyszedł po nią. Mówił, że nie mają czasu, muszą czym prędzej uciekać. Chciała mu wierzyć. Dłoń była bardziej chropowata i zimniejsza niż ją pamiętała, ale ona też się zmieniła przez te smutne czasy. Powiedział, że może uratować tylko ją, a ona wiedziała, że to prawda. Dwójce jest łatwiej uciec niż całej rodzinie. Poradzą sobie jakoś bez niej.

Nie wiedziała, że zaprzedała właśnie duszę diabłu. Następne co pamięta to mgłę i panią Olę, która wyprowadziła ją stamtąd. Straciła swoje ciało, została tylko Cieniem. Anastazja uważa do tej pory, że jest to sprawiedliwa kara, dlatego nie narzeka na swój los. Mogła trafić w znacznie gorsze miejsce.

B. opowiedział jej, że umarła we śnie. Jak, że był to trudny okres, a do garnka nie było co włożyć to pogrzeb się nie odbył. Są takie czasy kiedy zapomina się o podstawowych zasadach w imię przeżycia.

Kilka dni później pojawili się biali z Dimitrem. Nie przypominał człowieka, którym był za dawnych czasów. Chudy, wyniszczony przez ciągła walkę. Nie potrafił się już śmiać, płakać, ani żyć. Jedyną małą iskierką była obraz młodej dziewczyny, która nie traktowała go jak dziedzica, lecz człowieka z krwi i kości. Potrafiła mu odmówić.

Matka pomimo zmian poznała go, więc odejmując sobie i dzieciom od ust poczęstowała go gulaszem. Gdy skończył jego żołnierze znaleźli „spiżarnie”, a w niej częściowo poćwiartowane zwłoki Anastazji.

Po raz ostatni Dimitri coś poczuł. Był to ogień rozlewający się po całych trzewiach, wypełniający płuca niczym dym. Kazał zabić wszystkich, a na koniec zastrzelił sam siebie. Przypatrywał się temu mężczyzna o ciemnoblond włosach i niebieskich oczach. Stał samotny i smutny – oddalony od otaczającego go rzeczywistości na znacznie więcej niż wyciągnięcie ręki. Byłby szalony, gdyby tylko należał do tego świata.


W końcu świat przed oczyma zaczął się przejaśniać, nie był już tak rozmazany i pływający jakby oglądany spod tafli wody. Wtedy mógł ciągle sobie wmawiać, że dalej jest w Gdańsku. Teraz gdy spojrzał na wszystko oczyma świadomego człowieka wiedział już, że jest dalej w tym niemożliwym miejscu.

Niechętnie ruszył głową. Poczuł ukucie bólu w lewej dłoni. Syknął i złapał się za bolące miejsce prawą ręką. Ku swojemu ogromnemu zdziwieniu trafił na pustkę zamiast na palce. Poczuł jak gdzieś w płucach rodzi się krzyk. Przerażenie walczyło ze strachem – rozum już dawno temu skapitulował leżał teraz u ich stóp prosząc o litość.

„Gdzie są moje palce?!”

Nie mógł myśleć, wszystko dookoła krążyło, nie chciało stanąć w miejscu. Został mu tylko kciuk. Nic więcej z całej dłoni – tylko bandaż.

Comments (0)